13 października 2012

"Melancholia" Larsa von Triera: dychotomia formy i uczucia

Poniższy tekst pisany był jako praca semestralna, na bloga trafia po kilku drobnych poprawkach i przeróbkach.


     Zabawa konwencją to element nie do przeoczenia w twórczości Larsa von Triera jeśli chodzi o ostatnią dekadę. Duńczyk bierze zazwyczaj na warsztat pewien dobrze ugruntowany w kinematografii schemat i pokazuje nam swoje, zupełnie odmienne nań spojrzenie. Miało to miejsce już w przypadku „Tańcząc w ciemnościach” - radosna, rozśpiewana forma musicalu zderzona została z dramatem tak wzruszającym, że aż budzącym wątpliwości, czy przypadkiem nie należy doszukiwać się kolejnego dna w tej opowieści (czy Trier zakpił z dramatu i przy okazji z płaczących w kinie widzów? - można by było postawić pytanie). Rozpracowując komedię - filmem „Szef wszystkich szefów” - pokazał film „od kuchni”, balansując gdzieś na granicy przewrotnej, humorystycznej komedii qui pro quo, a opowieści o tym, jak taką komedię skonstruować. Kontrowersyjny „Antychryst” przyniósł ryzykowną zabawę horrorem (w tym, modnym w ostatnich latach, krwawym podgatunkiem znanym jako gore), jednocześnie będąc niejako preludium, psychologicznym wstępem do tego, czym uraczył reżyser widzów w swym ostatnim jak dotąd dziele - „Melancholii”. Studium tytułowego stanu, melancholii, a może wręcz depresji, ubrane w ramy filmu katastroficznego, okazało się dziełem niezmiernie bogatym, w którym wątek katastroficzny przeplata się z dramatem stricte psychologicznym, i te dwa, obce niejako elementy (jeden typowo wzięty z kina rozrywkowego, drugi godny naukowej rozprawy, a analizowany od paru wieków i mający swe silne korzenie także w romantyzmie) zderzają się drogą analogii z dialogiem w granicach sztuki - romantycznej, pełnej barw, rozmachu i gwałtownych emocji - i współczesnej, schowanej za sztywną formą, w przejawach nierzadko zupełnie nieoczekiwanych. Warto przyjrzeć się tym dwóm subtelnym filmowym dialogom opozycyjnych stanowisk i podjąć próbę odczytania ich znaczenia w dziele duńskiego reżysera.

      Film rozpoczyna się przepełnionym symboliką, przeestetyzowanym wstępem. Pierwszy kadr to smutna twarz głównej bohaterki „Melancholii”, Justine – twarz zmęczona i zrezygnowana. Współcześnie stan melancholii kojarzony jest z lekkim smutkiem, związanym ze wspomnieniami, swego rodzaju przygnębieniem. Melancholii przedstawionej przez Triera daleko do tak delikatnego, subtelnego stanu. W dawnej medycynie melancholią określano stan, który obecnie psychologia nazywa depresją i to właśnie taka melancholia doskwiera Justine. Bohaterka nieustannie jest w złym nastroju – nawet jej uśmiechy są wymuszone, sztuczne, przepełnione bólem – wydaje się nieludzko zmęczona, niezdolna do jakiegokolwiek wysiłku, senna, zupełnie niezainteresowana tym, co dzieje się wokół niej (a dzieje się wiele, wszak pierwsza część filmu przedstawia jej własne wesele). Określając melancholią chorobę, jaka doskwiera Justine, Trier, jako narrator opowieści, w pewnym sensie obiera stanowisko odpowiednie do archaicznego sposobu diagnozy – emocjonalne, romantyczne. Bardzo romantyczne jest zresztą całe preludium filmu, które nie tylko świetnie wprowadza w jego estetykę, ale i zapowiada to, do czego nieuchronnie ma dojść na ekranie. Pojawia się obraz Breugla - „Myśliwi na śniegu”, który po chwili zaczyna płonąć. Dalej kadry dwóch „tańczących” ze sobą planet – Ziemi i olbrzymiej Melancholii przetasowane są z powolnymi ujęciami przedstawiającymi niemal surrealistyczne wizje, wyjęte wprost ze snu, może nawet koszmaru, wszystkie powiązane – na razie niejasno – z wizją końca świata oglądanego z powierzchni Ziemi. Wśród nich obraz niesamowicie charakterystyczny – Justine w stroju panny młodej, z bukietem konwalii trzymanym na piersi, unosi się na wodzie wśród bogatej roślinności – czytelna parafraza „Ofelii” Johna Everetta Millaisa, brytyjskiego malarza romantycznego. Dotknięta obłędem Ofelia z dramatu Szekspira umiera tonąc powoli w strumieniu, nad którym zrywała kwiaty. Jest w tym tonięciu pewien związek z Justine, która, można by powiedzieć, „umiera za życia”. Melancholia odbiera jej powoli zdolność do normalnego funkcjonowania – Justine nie potrafi się niczym cieszyć, nie potrafi sama o siebie zadbać, ostatecznie nie potrafi samodzielnie zrobić nawet jednego kroku. Kiedy wychodzi z tego stanu, wydaje się zupełnie spokojna, zupełnie pogodzona z losem, nieobecna. To emocjonalna śmierć.
      Melancholia to nie tylko stan głównej bohaterki, ale również planeta, która stanowi zagrożenie dla Ziemi. W pierwszej części filmu niewiele o niej wiadomo. Justine, przed wejściem na wesele, zauważa na niebie gwiazdę odmiennego koloru, pyta o to męża swojej siostry, ten zaś udziela jej odpowiedzi zupełnie niezgodnej z rzeczywistością. W drugiej części filmu, sytuacja się wyjaśnia – do ziemi zbliża się wędrująca przez galaktykę planeta, błękitny olbrzym, któremu nadano imię „Melancholii”. Zdania naukowców są podzielone – oficjalnie planeta ma minąć Ziemię, nie czyniąc jej szkody, funkcjonuje jednak również teoria (nazwana „Tańcem śmierci”), że Melancholia zawróci, by zderzyć się z Ziemią, wchłaniając ją w swą ogromną masę. Claire, siostrze Justine, trudno jest zachować spokój – w pierwszej części ukazana zostaje jako osoba racjonalna, zorganizowana, nie pozbawiona uczuć – wszak martwiąca się o pogrążoną w niezrozumiałym dla otoczenia stanie siostrę – ale zachowująca zimną krew. Kiedy jednak pojawia się Melancholia, grożąca ostateczną zagładą, Claire, żona i matka, panikuje. Nie jest do końca przekonana czy faktycznie jej rodzinie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo – a takie stanowisko przyjmuje jej mąż, zafascynowany niezwykłym astronomicznym zjawiskiem i nie biorącym pod uwagę możliwości ostatecznego końca. Widz wie jednak od początku – już na końcu preludium Trier ukazuje nam fascynujące zderzenie dwóch planet, przy akompaniamencie kulminacyjnego fragmentu preludium do „Tristana i Izoldy” Wagnera. Ciąg dalszy filmu konsekwentnie realizuje przedstawioną na początku wizję.



      Film, w przeciwieństwie do wielu wcześniejszych dzieł reżysera, nierzadko surowych i naturalistycznych, jest dziełem niezwykle estetycznym, nastawionym na piękno pod każdym względem. Jest tu więc powracający fragment kompozycji Wagnera, są fascynujące, uderzające kolorystyką ujęcia natury – ukazywanej w sposób złowrogi (nieco bliski temu, co wcześniej widzieliśmy w „Antychryście”), jest wreszcie niesamowicie wystawne wesele, urządzone w ogromnym, luksusowym domu, otoczonym pięknymi ogrodami i polem golfowym. Zabawa ukazana jest jako wydarzenie niezmiernie eleganckie, pieczołowicie zaplanowane i przygotowane. Mąż Claire, który finansuje wesele, podkreśla zresztą wartość wydarzenia zupełnie wprost. Wszystko wokół kryje w sobie jakieś piękno, jakąś estetyczną wartość, podział zaś wydaje się dość jasny. Justine, melancholiczka nieprzystająca do otaczającego ją świata, pogrążona w świecie swych uczuć, przeżywająca wewnętrzny dramat, stoi tu po stronie romantycznej. To ona jest pogrążoną w obłędzie, tonącą Ofelią. Zbliżająca się do Ziemi wielka błękitna planeta może być „zrozumiana” tylko przez Justine. Tylko ona wie, co zrobić w takiej sytuacji. Melancholia nadchodzi, by zniszczyć wszystko – zgładzić wszelkie życie (w przekonaniu Justine - jedyne we wszechświecie, co również jest znamienne jeśli konsekwentnie utrzymamy analogię pomiędzy melancholią dręczącą Justine i błękitnym olbrzymem), obrócić w nicość planetę, która jest zła i nie zasługuje na to, by żyć dłużej. To samo myśli Justine o sobie – jej emocje, jej depresja wzięły nad nią górę – melancholia przyszła do niej niczym osobisty koniec świata, ostatecznie ucinając jej mękę, zabijając w niej tę dramatyczną romantyczkę. Pozostaje osoba, która to, co teraz ma przyjść dla całej Ziemi, przeżyła już sama. Może wziąć bliskich za ręce i poprowadzić ich ku końcowi. Do swojej emocjonalnej śmierci jest więc Justine reprezentacją uczucia. Dobitnie pokazuje to scena w gabinecie, do którego trafia podczas wesela w trakcie wędrówek po domu. Na półkach porozstawiane są tam albumy z reprodukcjami abstrakcyjnych, konstruktywistycznych dzieł (między innymi „Suprematyzm. Dwuwymiarowy autoportret” Malewicza), skoncentrowanych na formie, zimnych i pozbawionych wszelkich emocji. Justine pod wpływem chwili zaczyna nagle zdejmować albumy i na ich miejsce wstawiać te z reprodukcjami Breugla, Millaisa, czy szwedzkiego malarza Carla Fredrika Hilla. Tym subtelnym zabiegiem Trier demonstruje ogromny bunt przeciwko formie, co ma znaczenie na wielu poziomach. Przekaz dotyczący Justine, jest jasny – nie potrafi ona, jako melancholiczka, wpasować się w formę wystawnego wesela, w formę małżeństwa, w formę roli społecznej, odgrywania której oczekują od niej bliscy. Justine jest opanowana przez emocje, wszelkie ograniczenia nakładane na nią przez świat, nie mają dla niej znaczenia. Dlatego nie ma dla niej żadnej wartości luksus (oddaje mocz na pole golfowe), eleganckie zachowanie (śmiało pije mocny trunek prosto z butelki otoczona gośćmi), nie ma dla niej żadnej normy, której nie mogłaby złamać (można powiedzieć, że wręcz gwałci młodego gościa przyprowadzonego na wesele przez jej pracodawcę). Ale ten gwałtowny bunt przeciw formie ma tu doniosłość o wiele większą, gdyż dotyczy całego filmu. Konwencja filmu katastroficznego nakłada nań pewne ram, które Trier konsekwentnie przełamuje. Znane z mainstreamowych produkcji „końce świata” zazwyczaj nie są tak naprawdę końcami. Opisują Ziemię w zagrożeniu, pokazując jak człowiek się przed tym zagrożeniem broni, albo Ziemię po apokalipsie – ale nigdy apokalipsie totalnej, zawsze jest dla Ziemi i Ziemian jakieś „później”, jakiś, choćby smutny i postapokaliptyczny świat, w którym można próbować dalej wieść życie ludzkie, choć inne, to pod jakimiś względami analogiczne do naszego. W „Melancholii” zagrożenie zostaje zapowiedziane prologiem, by później na długi czas zostać odsunięte na plan dalszy. Tutaj prawdziwym końcem świata jest opowieść o prywatnym końcu świata Justine – o tym, jak zagrożenie zbliża się, nasila, aż w końcu prowadzi do jej zagłady. Prawdziwy koniec całej ludzkiej planety nadchodzi w drugiej części filmu – i jest to opowieść o końcu definitywnym. Tak, jak zapowiada to reżyser w preludium – Melancholia nieubłaganie zbliża się do Ziemi – daje chwilę nadziei mijając ją, a potem wraca, by wchłonąć planetę bezpowrotnie, wraz z całym życiem, jakie na niej istnieje. Nie ma żadnego „później”, Ziemia literalnie przestaje istnieć. Nie ma więc opowieści o bohaterskiej obronie naszego świata – nie ma czego bronić, wobec zagrożenia jesteśmy zupełnie bezsilni. Nie ma też opowieści o zbieraniu ludzkich niedobitków po globalnej zagładzie, gdyż Melancholia swoją rolę odgrywa do końca, nie pozostawiając po Ziemi nic.

      Bezsilność człowieka, wobec absolutnego końca, nie musi zostać oddana przez zastępy wojska strzelającego pociskami nuklearnymi w niewiarygodnie wielką planetę, amerykańskiego prezydenta pocieszającego naród i cały świat z mównicy, tysiące ludzi migrujących w tłoku, by schronić się tam, gdzie jakiś instynkt każe im sądzić, że będą bezpieczniejsi. Nic z tych rzeczy nie zrobi takiego wrażenia na widzu, jak dramat jednej kobiety, która stoi wobec zagrożenia nie do pojęcia dla kogoś, kto chciałby dalej żyć – Claire. Instynkty każą jej zrobić wszystko, co w jej mocy, by jakoś uciec przed nieuchronnym końcem. To ona boi się błękitnego olbrzyma jako pierwsza – nawet gdy żaden „racjonalny” argument nie przemawia za tym, by miało dojść do kolizji ciał niebieskich. To także ona podejmuje zdecydowane kroki, kiedy zauważa, że planeta „wraca”, znów przybliżając się do Ziemi. Rozpoczyna od poszukiwań męża w wielkim domu – niestety okazuje się, że ten dostrzegł powrót planety i przerażony oczywistą konsekwencją, zbyt słaby by stawić czoła ostateczności wspólnie z rodziną (którą, swą wcześniejszą pewnością braku zagrożenia, w jego mniemaniu, zawodzi) – popełnia samobójstwo. Claire zostaje sama z małym synem i z „nieobecną” siostrą; panikuje. Apokalipsa zbliża się nieuchronnie, towarzyszą jej przedziwne zjawiska atmosferyczne, a Claire usiłuje uciec z domu do pobliskiej wioski razem z dzieckiem, namawia też Justine, ale ona jest niewzruszona. Ucieczka nie udaje się (wózek golfowy odmawia posłuszeństwa na moście, który stanowi, jak się wydaje, granicę posesji otaczającej posiadłość: wszystko zdaje się mówić, że nie ma już ucieczki, czy to przed Melancholią, czy nawet z domu do wioski). Claire, choć w panice, wciąż jednak jest niewolniczką formy. Usiłuje „zaplanować” koniec świata. „Chcę byśmy byli razem, kiedy to się stanie. Może na tarasie. Pomóż mi, Justine, chcę to zrobić właściwie” - mówi do siostry. Proponuje wino. Justine wyśmiewa ją. Nagle zupełnie oczywista staje się bezsilność nie tyle wobec końca świata, ale w ogóle wobec sytuacji, do której nie da się dopasować odpowiedniej formy. Bo jak „odpowiednio” doczekać totalnej zagłady? Wszelka forma, wszelkie przyjmowanie i odgrywanie ról – picie wina, śpiewanie (IX symfonii Beethovena, jak ironicznie proponuje Justine) staje się groteskowe, obnażona jest jego sztuczność, zupełna absurdalność. Nagle praktyczne okazuje się to, co związane z uczuciami i empatią. Przecież w trudnej sytuacji znajduje się jeszcze dziecko – nie „skażone” formą, ufne, potrzebujące kogoś, kto do końca powtarzać mu będzie, że wszystko skończy się dobrze. Justine buduje z chłopcem magiczną grotę (bardziej przypominającą szkielet dużego szałasu), w której, jak mówi, bezpiecznie można się schować przed zbliżającą się Melancholią. To w niej, siedząc w trójkę i trzymając się za ręce, Claire, Justine i mały Leo dożywają ostatecznego końca. Przedstawienie dobiega końca, nie ma nic poza krótkim, oślepiającym blaskiem i ogłuszającymi dźwiękami muzyki Wagnera.



      Trier łamie więc formę wielokrotnie – przekreśla ją w sztuce, przekreśla ją w ludzkim zachowaniu, przekreśla ją wreszcie w filmie. Czy wchodzi na kolejny poziom? Jest tu być może przeniesienie rzutujące na całe nasze życie. Założenia wynikające z formy konsekwentnie przełamywane w filmie są jak założenia światopoglądowe, którymi kierujemy się w życiu. „Ubieramy” się w coraz to kolejne formy, budując nasz światopogląd na kolejnych ułatwiających nam funkcjonowanie w świecie założeniach. W sytuacjach granicznych okazują się te formy nieskuteczne, nietrwałe, wręcz iluzoryczne. Melancholia okazuje się siłą przewrotną – niszczącą tych, którzy z nią walczą, pozostawiającą w spokoju tych, którzy się jej poddadzą. Justine uzyskuje spokój dopiero kiedy w zupełności oddaje się stanowi, który odbierał jej siły i motywację do życia. Kiedy przychodzi prawdziwy koniec, Justine może odejść w poczuciu, że nie poddała się formie, nie oddała samej siebie, nie pozwoliła sobie podporządkować się światowi pełnemu fałszu, ludziom odgrywającym konsekwentnie role, które wyznaczały im ścisłe granice. Melancholia pozwala Justine uciec od świata, którego nie chce być częścią, odciąć się od tego, czym gardzi, czego nienawidzi, czego nie może pojąć – jednocześnie żyjąc, nie rozstając się z życiem na Ziemi, którego porzucać nie chce. To, notabene, kolejna dwoistość, jaką dostrzec można w filmie – dwoistość stanu melancholika, który nie pragnie śmierci, jednocześnie wyrzekając się tego, co zwykliśmy rozumieć przez życie.

      W swym dziele Trier pełnymi garściami czerpie z dorobku sztuki. Odważnie zderza popkulturowy schemat pod postacią filmu katastroficznego (formy kojarzącej się zwykle z kinem rozrywkowym, wypełnionym efektami specjalnymi i wartką akcją, niestety często mało treściwym i ocierającym się o kicz) z elementami sztuki romantycznej (i nie tylko), dokładając do tego dramatyczny wątek psychologiczny, wynosząc produkt przemysłu rozrywkowego na poziom sztuki, łamiąc jednak systematycznie wszelkie przyjęte zasady i przepracowując temat w sposób oryginalny i zaskakujący. Wszystko to jak zwykle służy reżyserowi do analizy ludzkiego dramatu, dogłębnego badania ludzkich stanów i emocji, kwestionowania naszych norm i zachowań. Dzieła dopełnia odrobina patosu i baśniowego przedstawienia świata natury, co każe nam spojrzeć na przedstawiony problem poważnie, a wręcz z nutą lęku. Nie otrzymujemy gotowych odpowiedzi, bo nawet do postawienia konkretnych pytań posunąć się musimy sami – Trier dostarcza nam emocjonalnego widowiska, pozostawiając wiele tropów i symboli, przedstawiając w dodatku całą historię z bardzo osobistego punktu widzenia, co nie ułatwia zadania podczas interpretacji. Antynomie na poziomie sztuki, filmu i ludzkich zachowań okazują się być kluczem do zrozumienia „Melancholii”, zaś konflikt pomiędzy formą i uczuciem – podstawowym elementem dramatu, którego, zupełnie nieoczekiwanie, wszyscy stajemy się uczestnikami, gdy tylko ten wykracza poza ciasne granice opowieści o zagładzie. Osobiste cierpienie bohatera, jak i samego reżysera, niepostrzeżenie zaczyna dotyczyć nas wszystkich, stawiając przed problemami i obawami nieuniknionymi i ostatecznymi.



***


Podczas pisania powyższego tekstu niezwykle pomocny był mi artykuł Ludwiki Mastalerz „Melancholie. Rozmowy Larsa z von Trierem” (opublikowany na łamach internetowego czasopisma „Dwutygodnik.com”), którego lekturę serdecznie polecam.

19 lipca 2012

Coraz "dalej celu", czyli grzechy białostockiej komunikacji miejskiej

      Białostoczanie, których okoliczności zmuszają do korzystania z miejskich autobusów, wbrew pozorom, mają coraz trudniej. „Wbrew pozorom”, gdyż miasto stara się sprawiać wrażenie jakoby sprawy miały się coraz lepiej, mamiąc nas złudną nowością i technologią, która służy jedynie za przykrywkę do organizacyjnej nieudolności. Czy głosy coraz bardziej sfrustrowanych mieszkańców, którzy w praktyce doświadczają kolejnych problemów z poruszaniem się po mieście, są w ogóle nasłuchiwane przez urzędników? Nie mam pojęcia, ale obserwując co się dzieje, szczerze wątpię.
Zacznijmy od kilku pochwał, coś przecież można pochwalić. Po ulicach Białegostoku jeżdżą już niemal same nowe pojazdy. Autobusy czyste i schludne, gratów w zasadzie już nie uświadczysz. W dodatku najnowsze – niewiele ich, ale już można je zauważyć – posiadają klimatyzację. Po tak wielu latach narzekania – doczekaliśmy się wreszcie, wymówki się skończyły, w upały, w niektórych autobusach nareszcie da się oddychać. Kolejny plus – nareszcie bilety można kupić u kierowcy. Na tym plusy się kończą.
      Trudno mi zdecydować od czego zacząć swoją skargę, zwrócę więc może uwagę na podwyżki, bo to najbardziej oczywiste. Cena jednorazowego biletu w ciągu paru ostatnich lat rosła błyskawicznie, by dogonić (też nie stojącą bynajmniej w miejscu) cenę biletu w Krakowie. Ostatnio miasto królów odnotowało kolejną podwyżkę (bilet jednoprzejazdowy podrożał z 2,80 do 3,20zł) i tylko dlatego istnieje jeszcze jakakolwiek różnica. Przez pewien czas w ogóle jej nie było. Dlaczego zwracam na to uwagę? Czy jest jakiś powód, dla którego mieszkaniec stolicy Podlasia miałby rościć sobie prawa do komunikacji tańszej niż w Krakowie? Zdecydowanie tak, gdyż Krakowianie za cenę, którą płacą, otrzymują wiele ułatwień, na które my nie możemy liczyć. Kupując bilet za 3,20 w drugim co do wielkości mieście Polski, możemy po jego skasowaniu, jechać autobusem lub tramwajem do końca jego kursu. Możemy też jednak w ciągu trzydziestu minut od skasowania, przesiadać dowolną ilość razy, choćby z tramwaju na autobus, gdyż jednorazowy bilet jest jednocześnie biletem czasowym. Jeśli tak się złoży, że by przedostać się z domu do pracy, potrzebujesz skorzystać z dwóch linii, przy czym jedną podróżujesz dłużej, drugą zaś pokonujesz zaledwie, powiedzmy, trzy przystanki – nie ma problemu, miasto nie zainkasuje od Ciebie ponad sześciu złotych, jeśli tylko zdążysz w pół godziny. Jeśli masz obawy, że zajmie Ci to dłużej (np. przesiadka zabierze więcej czasu) – możesz kupić bilet ważny godzinę od skasowania, płacąc 4 złote (a więc również zaoszczędzisz). Ponadto istnieją również bilety piętnastominutowe, kosztujące zaledwie dwa złote (wszystkie ceny biletów ulgowych wynoszą 50% ceny normalnych, ulga jest ta sama) i jeśli nie zatrzymamy się w korku (w których tramwaje stoją raczej rzadko, gorzej z autobusami, ale o to trudno winić mpk), dojedziemy nimi również dość daleko – z doświadczenia wiem, że przydają się najczęściej. Wszystkie bilety czasowe uprawniają do przesiadek (bo tylko wtedy czasowe bilety mają sens i nie są oszustwem w biały dzień). Takie podejście do klienta wydaje mi się o wiele uczciwsze. Komunikacja ma ułatwiać życie mieszkańcom i gościom miasta, a nie zdzierać z nich kasę za każdą najkrótszy przejazd.
      Kolejna sprawa to kupno biletu. W Krakowie istnieją automaty drukujące bilety. Wrzucasz drobne, wybierasz bilet, którego potrzebujesz, pozostaje go potem tylko skasować. Automaty znajdują się w najbardziej ruchliwych miejscach miasta (na przystankach), jak i w pojazdach. Jeśli w pojeździe nie ma automatu – bilet kupimy u kierowcy. Jak sytuacja wygląda w Białymstoku? Jeśli uda Ci się znaleźć sklep, w którym dostaniesz bilety, lepiej kup ich więcej, na zapas. Bo zużyjesz je bardzo szybko (jedziesz gdzieś z przesiadką? - dwa bilety w plecy, choćby podróż trwała kwadrans!), a może się okazać, że nieprędko znajdziesz znów źródło nieszczęsnych biletów. Bo mało kto je sprzedaje. Ostatnio w ciągu dnia, w dzień powszedni, i to wcale nie na obrzeżach miasta, byłem zmuszony pokonywać pieszo odległość równą trzem przystankom, by znaleźć sklep który łaskawie sprzeda mi bilety. W innych sprzedawcy kręcili głowami i twierdzili najczęściej, że sprzedaży biletów nie prowadzą, bądź też sprzedali już wszystko, co mieli. Zresztą samym kierowcom też nierzadko zdarza się biletów nie posiadać. Jeśli ktoś korzysta z biletów normalnych, może się jeszcze ratować kasując dwa ulgowe (to jeszcze jedno ułatwienie, na które czekaliśmy latami, ale wreszcie się doczekaliśmy). Studenci, uczniowie, emeryci – będą jednak w kropce, prawdopodobnie zostając zmuszeni do kasowania biletów bez ulgi, jeśli ulgowych zabraknie. Problem ten ma rozwiązywać możliwość kupna biletu elektronicznego przy pomocy karty miejskiej, bezpośrednio w autobusie. To brzmi bardzo nowocześnie. Ale karta miejska to więcej problemów niż by się komukolwiek wydawało, ponadto nie każdy naprawdę jej potrzebuje (choćby o turystach tu mowa, ale o niektórych białostoczanach pewnie również).
      Studiuję w Krakowie. W te wakacje pracuję w Białymstoku (moim rodzinnym mieście), więc codziennie jeżdżę autobusami, często również w weekendy. Dotąd nie miałem powodu by wyrabiać sobie kartę miejską, teraz pojawiła się taka potrzeba. Złożyłem wniosek i dowiedziałem się, że na kawałek plastiku mam czekać co najmniej dwa tygodnie! Czyli przez dwa tygodnie jestem zmuszony wydawać majątek na dojazdy, korzystając z biletów jednorazowych. Na szczęście dostałem możliwość sprawdzenia przez internet – czy upragniona karta już jest gotowa do odbioru. Po tygodniu mojego peselu nie było jeszcze nawet w bazie. Ostatecznie karta była gotowa do odbioru w ciągu tych dwóch tygodni. Kolejne rozczarowanie czeka mnie przy kupnie biletu. Otóż Białystok doczekał się postępu technologicznego, ale system pozostał ten sam. A więc kupując bilet miesięczny, kupujemy bilet na konkretny miesiąc roku, a nie po prostu na okres trzydziestu dni. Urzędników, którzy kompletnie nie zdają sobie sprawy, że mają skąd czerpać dobre wzorce, informuję, że w Krakowie, kupując bilet na swoją kartę, mogę określić samodzielnie, od jakiego dnia ma być on ważny i licząc od tego konkretnego dnia – mam miesiąc na przejazdy z tym biletem. Kolejne ułatwienie: nie muszę w tym celu lecieć do żadnego okienka, stać w żadnej kolejce. Mogę to zrobić samodzielnie w każdym stacjonarnym automacie biletowym, których w centrum miasta jest mnóstwo! Dobrze chociaż, że w Białymstoku pozostały nam bilety dekadowe, którymi można sobie jakoś „połapać” niepełne miesiące, gdy miesięcznego biletu nie potrzebujemy, aczkolwiek temu rozwiązaniu daleko do ideału.
W Krakowie istnieje jeszcze jedno wspaniałe udogodnienie. Mogę wykupić bilet na jedną linię, który uprawnia mnie oczywiście do podróży tą linią, ale również każdą inną na danym odcinku, który pokrywa się z moją, opłaconą. Wystarczy więc, bym wykupił dużo tańszy bilet na linię numer osiem, by móc dojeżdżać na uczelnię czwórką, trzynastką, czternastką, dwudziestką... bo wszystkie te linie akurat kursują na interesującym mnie, tym samym odcinku. O takich cudach nikt chyba w Białymstoku nawet nie słyszał...
     A skoro już była mowa o karcie miejskiej, mamy tu nieamowitą wręcz instytucję zwaną „logowaniem” do autobusu, który to pomysł zasługuje na nagrodę za głupotę i ignorancję urzędników, którzy nigdy w życiu nie jechali chyba nigdzie autobusem. Powiedzmy, że udało mi się zdobyć upragnioną kartę miejską, kupić odpowiedni bilet. Nie mogę jednak spokojnie, pogrążony w swoich myślach, wygodnie wsiadać do autobusu i jeździć. KAŻDY przejazd związany jest z przyłożeniem karty do czytnika w autobusie – zalogowaniem – który rejestruje mój przejazd, liczy osoby podróżujące danym autobusem. Trudno powiedzieć, czy służy to lepszemu dopasowaniu rozkładu jazdy do potrzeb pasażerów. Jestem przekonany, że istnieją lepsze sposoby na dostosowanie liczny autobusów kursujących na trasie, niż zrzucanie odpowiedzialności na pasażerów, zawracanie im głowy takimi głupotami. Obecne rozwiązanie to wynik lenistwa i organizacyjnej nieudolności. Zresztą jaki mamy tego efekt? Ostatnio zdarzyło mi się w godzinach szczytu, kiedy autobusy jeżdżą najczęściej, siedzieć na przystanku, z którego pasowały mi trzy różne linie i czekać prawie dwadzieścia minut, aż wreszcie któraś z nich przyjedzie. Wszystkie kursują mniej-więcej co piętnaście-dwadzieścia minut. Wszystkie przyjechały razem. Jeden po drugim, niczym sklejone zderzakami. Tyle lat mówi się o tym, że autobusy jeżdżą stadami i rozkłady ułożone są źle, bo nie sposób się z tego powodu przesiąść (jeśli ucieknie Ci autobus – to uciekną Ci wszystkie możliwe, bo najprawdopodobniej jeżdżą razem); widać autobusy to stworzenia bardzo towarzyskie i źle znoszą samotność.
      Zresztą, nadal w sprawie rozkładów – jest to kolejna zmora. Znów powołam się na Kraków. Tam (nie jestem pewien, czy we wszystkich przypadkach, ale zdecydowanie bardzo wielu) pierwszy tramwaj czy autobus danej linii, zarówno w dzień powszedni jak i w święto zawsze zaczyna kursować o tej samej godzinie. Autobusy mogą kursować rzadziej w niedzielę, ale jeśli pierwszy z nich odjeżdża o godzinie piątej piętnaście, to będzie tak bez względu na dzień tygodnia. Jeśli zaś nawet to jest za późno (są ludzie, którzy w weekendy także pracują i muszą dojeżdżać do pracy wcześnie rano) zawsze pozostają nocne autobusy, które łączą kursy dziennych, funkcjonując przez całą noc. Nie kursują często – w dni powszednie co godzinę – ale są alternatywą, jeśli dzienne linie to za mało. W Białymstoku linie nocne są niemal jak legenda – ktoś niby o nich słyszał, znajomy znajomego może nawet jakąś kiedyś jechał – ale ogólnie jest ich mało, nie kursują całą noc i ( to było dla mnie największym zaskoczeniem, gdyż w Krakowie w weekedny autobusów nocnych jest więcej!) nie funkcjonują w niedziele. Czy autobusy nocne w Białymstoku są niepotrzebne, bo w mieście nie ma życia nocnego, czy może życie nocne nie istnieje między innymi dlatego, że nie ma jak się poruszać po mieście? Znów napotykamy na kiepskie wymówki.
      W ciągu ostatnich dwóch tygodni miałem okazję rozmawiać z mnóstwem ludzi, w różnym wieku – każdy miał całą listę zastrzeżeń do funkcjonowania komunikacji miejskiej w Białymstoku. Najczęściej konstatowaliśmy, że nie da się osobom podróżującym autobusami zamydlić oczu nowymi pojazdami, jeśli wszystko poza tą kwestią jest po prostu źle. Liczne podwyżki cen biletów powinny pociągać za sobą wymierne korzyści dla najbardziej zainteresowanych – pasażerów – by wiedzieli oni, za co zmuszeni zostali tyle zapłacić. Pozostaje mieć nadzieję, że głosy niezadowolenia, a wręcz oburzenia, dotrą wreszcie do osób odpowiedzialnych za organizację komunikacji zbiorowej w Białymstoku i z czasem doczekamy się prawdziwych, a nie pozornych ułatwień.

17 lipca 2012

Przeczytajcie, ale nie-róbcie-tego-w-domu, czyli "Dziewczyna z sąsiedztwa"

     Opowieści grozy wszelkiego rodzaju fascynowały mnie przez wiele lat. Wałkując historie autorstwa (najpierw) Mastertona, (później) w dużych ilościach Kinga, a (potem) także innych autorów, miałem okazję przeczytać w życiu całkiem sporo horrorów i thrillerów. Daleko mi, by równać się z maniakami, ale wciąż mogę powiedzieć, że moja wyobraźnia miała sporo okazji by gimnastykować się przy projekcjach różnych okropieństw. W ostatnim czasie jednak o wiele mniej. Przez ostatnie dwa, trzy lata, moja fascynacja grozą osłabła. Niemal zanikła. Sentyment pozostał, jakieś, chyba wręcz wrodzone zainteresowanie również, ale po horrory czy thrillery sięgałem sporadycznie. Gdybym miał wymienić moich faworytów w straszeniu i szokowaniu, pewnie byłoby ich trochę, to nie jest teraz ważne. Trudno mi pamiętać dokładnie chronologię, ale wydaje mi się, że ostatnią książką z kategorii grozy, która powaliła mnie na kolana, były Ruiny Scotta Smitha (disclaimer: jestem po stronie barykady upierającej się, że Cormac McCarthy absolutnie grozy nie tworzy, toteż Droga odpada z zawodów, bez względu na to, jak wspaniałą jest książką). Powieść łatwa w lekturze, napisana porywającym stylem, czytająca się wręcz sama. I tak sugestywna, że nie sposób nie poddać się jej magii. To było kilka ładnych lat temu, więc nawet nie pamiętam już dokładnie, dlaczego tak bardzo na mnie podziałała (w dodatku moje wspomnienia zlewają się z zaledwie niezłą ekranizacją, a to nie pomaga). Ważne, że stanowiła dla mnie bardzo długo jeden z odnośników czym jest dobra powieść,  która, w szerokim tego słowa rozumieniu, straszy.
      Do Dziewczyny z sąsiedztwa Jacka Ketchuma podchodziłem bardzo, bardzo sceptycznie (na niekorzyść działa już choćby sam tytuł, który jest w moim odczuciu po prostu zniechęcający). Nie miałem bladego pojęcia o czym jest książka, ale zdążyłem się nasłuchać mnóstwa entuzjastycznych opinii, na temat zarówno samego dzieła, jak i autora (z którym w praktyce również nie miałem wcześniej styczności). I gdzieś tam sobie ta pozycja czekała, aż dziś sięgnąłem po nią bez żadnego konkretnego powodu. Ot, kolejna krótka książka, którą można szybko odznaczyć jako przeczytaną. Wstęp Kinga, pełen czołobitnych pokłonów przed geniuszem pisarza, spowodował, że nastroszyłem się jeszcze bardziej, pełen niepokoju, że moje spore już w tym momencie oczekiwania zostaną niechybnie zawiedzione. Tymczasem odkąd zacząłem, nie mogłem już przestać czytać, a po jakiejkolwiek przerwie, szybko wracałem z powrotem do lektury.
     Zgódźcie się ze mną lub nie, ale ta książka przeraża jeszcze zanim dzieje się w niej coś naprawdę przerażającego. (Choć, po prawdzie, myślę, że ma w tym też swój skromny udział uparte spojlerowanie Kinga we wstępie – jeśli ktoś nie czytał książki, a czyta te słowa – niech pomija ten przeklęty wstęp i od razu zabiera się za treść! Reszty tego tekstu też czytać nie radzę, bo choć postaram się nic ważnego nie zdradzić, to nie ręczę za siebie, a książkę po prostu najlepiej czytać w głębokiej nieświadomości tego, o czym ma opowiedzieć) Rosnące napięcie, rosnące uczucie, że za chwilę zacznie dziać się coś złego i fakt, że to przeświadczenie sprawdza się za każdym razem – są jak silnik napędzający lekturę. Po tekście biegnie się wzrokiem szybciej i szybciej, chcąc niemal przeskakiwać na kolejne strony i natychmiast żałując każdego kolejnego przeczytanego słowa. Nie pamiętam kiedy ostatnio, czytając coś, czułem się tak źle, a jednocześnie tak entuzjastycznie mknąłem dalej w tekst. Być może to ta pierwszoosobowa perspektywa była tak bardzo winna rosnącemu uczuciu obrzydzenia do samego siebie, poczucia winy, które czytając współodczuwałem z głównym bohaterem (czy, w pewnych momentach za niego). Powieść ta jest wprost okropna, wywołując w czytelniku niesamowity psychiczny dyskomfort. Nierzadko podczas lektury najróżniejszych opowieści miewam nieprzyjemne wrażenie, że magiczna otoczka wykreowana przez narrację jest zupełnie efemeryczna, że choćby drobne odwrócenie uwagi obudzi we mnie dystans i sprawi, iż na całą akcję, w której rozpaczliwie staram się zatonąć, szlag trafi, przywracając mnie do nudnej rzeczywistości. W przypadku lektury Dziewczyny z sąsiedztwa nawet powtarzanie sobie, że to tylko książka, że to tylko nieprawdziwi bohaterowie i literacka fikcja, nie było w stanie skutecznie przełamać burzy emocji wywołanych kolejnymi wydarzeniami. Już dawno tak prawdziwie nie wściekłem się nad książką. Dawno tak prawdziwie nie współczułem. Dawno nie trząsłem się z nerwów i bezsilności, przebiegając zachłannie wzrokiem kolejne akapity, zdążające ku coraz to straszniejszym, a dramatycznie nieuniknionym wydarzeniom. Bez względu na wszystko, ciężar bezlitosnego fatum, matnia w jaką uwikłane zostały ofiary, udzieliły mi się, były żywe, namacalne i nie pozostało mi nic innego, jak towarzyszyć postaciom w tym koszmarze, uchylając się instynktownie przed kolejnymi ciosami.
     Nie, nie czułem się przygotowany na aż tak intensywne przeżycie. Powieść Ketchuma zaskoczyła mnie zupełnie i wykorzystując sytuację, rozłożyła na łopatki. Wspomnienie czytanego zaledwie wczoraj Fight Club'u wydaje się przy niej wręcz blade, przynajmniej na razie, kiedy wciąż jestem pod wrażeniem. Zazwyczaj zostawiłbym sobie ocenę na później, spojrzał chłodnym okiem, wskazał palcem, co podobało mi się najbardziej, a co raczej budzi moje wątpliwości. Ale Dziewczyna z sąsiedztwa pokazała mi poniekąd, jak wielki błąd bym popełnił. Zgnuśniałem już widocznie, trzymając się z daleka od grozy. Thrillerów, horrorów, szokujących, przerażających opowieści nie czyta się, by potem analizować je w ten sposób. Tu liczą się czyste emocje. Tu liczy się policzek wymierzony z zaskoczenia, kopniak w brzuch, którego zupełnie się nie spodziewasz. Powieść Ketchuma zapewniła mi dawkę emocji, jakiej nie spodziewałem się po niej zupełnie, jakiej nawet nie oczekiwałem. Dostałem za swoje.
      Rutyna i znudzenie to najgorsze co może się przytrafić, bo odbiera wszelką motywację. Na półkach mam mnóstwo nieprzeczytanych jeszcze książek, z których wiele to opowieści grozy. Różne, od zupełnie niedorzecznych i wyssanych z palca fantazji, po zupełnie prawdopodobne, jeśli wręcz nie oparte na prawdziwych wydarzeniach, historie (a taką właśnie stanowi Dziewczyna z sąsiedztwa). W przypadku tych ostatnich nie można się nawet umówić z autorem, że to tylko fikcja. To nie zadziała, a przynajmniej nie tak skutecznie, jak byśmy sobie tego często życzyli. I dlatego mogą one być okazją do intensywnego przeżycia, o które przecież (nie oszukujmy się) najbardziej nam chodzi. Być może nie będzie ono tak niesamowicie intensywne, jeśli zabraknie efektu zaskoczenia (którego zbawiennych skutków mogłem dziś doświadczyć). Pozostaje liczyć na to, że autor zrobi wszystko, co w jego mocy, by jakoś ten efekt osiągnąć. My możemy mu w tym pomóc, obdarzając go odrobiną zaufania i bez szczególnej podejrzliwości wskakując na głęboką wodę opowieści. Bez asekuracji w postaci czytania uprzednio opisów i recenzji. Takie ryzyko jest ogromnie ekscytujące, jeśli czasami będzie nam dane przeżyć coś równie emocjonującego, jak lektura Dziewczyny z sąsiedztwa.

8 lipca 2012

Pięć powodów, dla których lepiej być fanem artystów i zespołów, którzy już nie istnieją

Dobry artysta to martwy artysta.

#1 Wszystko ma swój kres albo spoczywaj w pokoju
Na dwa sposoby. Ulubiony zespół, którego muzyka jest dla nas jak powietrze, kiedyś w końcu przestanie grać. Artyści starzeją się, umierają, mają swoje humory. A co gorsza – kres mają też ich kreatywne zdolności. W związku z tym słuchając zespołu, który już swojego kresu doczekał, nie musimy się obawiać, że przyjdzie nam przeżywać bolesne godzenie się ze świadomością, iż już nigdy nie zobaczymy swoich idoli na żywo. Że już nic nie na grają, nie wydadzą. Ich już po prostu nie ma. Albo robią coś innego, co nas nie interesuje. Stajemy przed faktem dokonanym, żadnego łudzenia się, że będzie miał miejsce objazdowy cyrk w formie reunion tour. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nikt nie posunie się do żadnej ekshumacji.

#2 Powroty bywają bolesne albo dla-pewności-poćwiartuj-przed-pochowaniem
Dlatego właśnie martwi artyści lepsi są od żywych artystów, którzy rozwiązali swoje kapele. Powrót na scenę po latach może okazać się bolesny. Zamiast zwinnego, młodego i charyzmatycznego lidera na estradzie może się pojawić gruby, zasapany i spocony facet przeżywający kryzys wieku średniego, albo jeszcze gorzej - osiwiały już i z rozchwianym głosem, posiłkujący się nieporadnymi okrzykami i wyręczający w śpiewaniu publiką; bądź – nie wiem co jest bardziej uwłaczające – bezczelnie odwołujący się do brzydkich sztuczek z playbackiem. Taki powrót może nie jest aż tak bolesny dla gasnącej gwiazdy (jakkolwiek trudno mi w to uwierzyć), ale z pewnością może okazać się nie do przeżycia dla fanów. A wydawanie nowego, gównianego albumu po latach nieobecności na scenie? Albo uzupełnianie składu, z którego ktoś się wykruszył, nowymi muzykami, choć wszyscy wiedzą, że starzy są nie do zastąpienia (to się tyczy szczególnie wokalistów)? Tego nie sposób znieść z zimną krwią, nóż sam się w kieszeni otwiera.

#3 Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść albo wielki kryzys
Niektórzy nie zdają sobie zupełnie, ale to zupełnie sprawy, kiedy powinni skończyć. I ciągną farsę w nieskończoność. Nie jest przyjemnie usłyszeć muzyka, do którego żywiło się jakiś szacunek, nagrywającego gnioty, staczającego się po równi pochyłej w kierunku zupełnego dna nieuchronnego kiczu i tandetnych rymów. Zawsze można mieć jeszcze nadzieję, że to kryzys, że to minie. Zwykle okazuje się to być wiarą bardzo naiwną.

#4 Nie ma nic gorszego, niż rozczarowanie albo bliskie spotkania trzeciego stopnia
Jeśli słuchasz muzyki z pewnym zaangażowaniem, trudno jest, nawet zupełnie nieświadomie, nie nabyć jakiejś więzi z artystą. Doceniając jego dzieło zwykle dobrodusznie zakładamy, że musi on być człowiekiem przynajmniej pod jakimś względem nam bliskim. Idąc na koncert, możemy zetknąć się z tą osobą oko w oko. Często mamy możliwość zamienić z nim nawet kilka słów. Nie należy do przyjemnych odkrycie, że nasz idol na scenie wypada blado, ma zadatki na attention whore, czy jest, mówiąc wprost, aroganckim, cynicznym sukinsynem.
No dobra, to ostatnie czasami potrafi być całkiem zabawne.

#5 Zostawcie Titanica, albo jestem legendą
Martwi artyści stają się legendami. Nieistniejące od lat zespoły zyskują miano kultowych. Choćbyś słuchał nie wiem jak świetnego zespołu, dającego kapitalne koncerty i cieszącego się aktualnie wielką popularnością, i tak jestem od ciebie lepszy, bo słucham Queen i Beatlesów. Czysta zajebistość martywych od paru dekad Lennonów i Mercurych zawsze będzie świecić znacznie jaśniej niż cała armia dopiero pracujących na swe legendy współczesnych artystów. Deal with it.

26 czerwca 2012

Zdjęcia

Wiele lat unikałem fotografii, a raczej znajdowania się na nich. Po części dlatego, że akceptacja swojego wyglądu to trudny temat i może się wydawać, że czego oczy nie widzą, tego serce nie boli (jeśli chodzi o własną aparycję i posturę - to tak nie działa, wierzcie mi). Trochę też dlatego, że mam w rodzinie fotograficznego maniaka w postaci własnej rodzonej matki, która przy każdej okazji odróżniającej się w dowolny sposób od zwykłego dnia wyciąga aparat - pospolitą cyfrówkę, czy też swojego wiekowego, aczkolwiek niezawodnego Zenita, by uchwycić wszystko i wszystkich - głupie miny, niestosowne ubrania, rozwiane czupryny także. Jeśli potem trzeba kilkukrotnie wygrzebać z dysku komputera kilkadziesiąt zdjęć uczynionych na czyichś urodzinach i w żółwim tempie pokazywać je wielce zainteresowanej rodzinie i znajomym - mieszanka nudy i zażenowania potrafi zniechęcić do wszelkiej fotografii.

Ale wraz z przekroczeniem magicznej granicy wieku opatrzonej metką "matura" i wkroczenie w wiek z dwójką z przodu zaczynają się w życiu spore zmiany i podejście do wszystkiego nagle zmienia się rónież. Nagle buńczuczne nastawienie "wolę zapamiętywać i patrzeć, przeżywać i magazynować wspomnienia" okazuje się zupełnie nietrafione.  Z pierwszego roku studiów nie mam praktycznie żadnych zdjęć. Nic nie dokumentuje mnóstwa poznanych ludzi, miejsc, sytuacji, które zmieniły moje życie, czy po prostu nadały mu nowych rys. Poza zdjęciami przypadkowymi, zbieraniną ciekawostek i przeterminowanych faktów, oraz dosłownie namiastką zdjęć z jakiegoś wyjazdu nie mam nic. Żadna stopklatka nie zamroziła w czasie nawet ułamków emocji i nastrojów. Jest co wspominać? Oczywiście, że tak. Ale pamięć zlewa wszystko w niedookreśloną impresję, wspomnienia rozmywają się i bez wyobraźni nie sposób jest je zrekonstruować.
Tymczasem uciekł mi kolejny rok.

To zaskakujące, ale teraz już chcę być na zdjęciach. Chcę być częścią czegoś, brać w czymś udział - nie tylko na żywo, ale też we wspomnieniach. Chcę zatrzymać czas choć w ten prymitywny sposób, bo w żaden inny nie będzie mi dane, a w przeciwnym razie - choć przeżycia będą pełne, kompletne - to i tak obawiam się, że coś stracę. Może to głupi sentymentalizm, ale to się dla mnie nie liczy. Jest mi trochę wstyd, gdy myślę, że pierwsze i jedyne zdjęcie z człowiekiem, z którym mieszkałem rok w jednym pokoju, zrobiliśmy sobie w dzień jego wyjazdu. Trudno jest wzruszyć ramionami i się z tym pogodzić, jeśli wspomina się ten rok naprawdę dobrze.

Być może fotografie w jakiś sposób spowalniają czas - niektórzy zdają się mieć taką nadzieję. Niektórym może już tylko ona pozostała. Może rzeczywiście coś w tym jest. Doświadczenie błyskawicznego przemijania dni-naszego-życia, jakkolwiek intensywne i ekscytujące - obserwowane z chwilowego dystansu potrafi zwyczajnie zdołować. W dzisiejszych czasach schyłkowość może dopaść i pognębić nawet dwudziestolatka, jeśli tylko dobrze się postara. Nie dajmy się bez walki. Zostawmy sobie fizyczny ślad, za który pamięć będzie nam kiedyś wdzięczna. I pędźmy dalej.

18 kwietnia 2012

Muse - Showbiz [1999]

Lista utworów:
1. Sunburn
2. Muscle Museum
3. Fillip
4. Falling Down
5. Cave
6. Showbiz
7. Unintended
8. Uno
9. Sober
10. Escape
11. Overdue
12. Hate This and I'll Love You







     W 1999 roku, gdy premierę miał debiutancki album brytyjskiego Muse, wbrew temu, czego moglibyśmy spodziewać się dziś, nie zebrał on wyjątkowo entuzjastycznych opinii. Pojawiały się wprawdzie pozytywne oceny, ale dużo było też zarzutów. Jednakże z perspektywy kilkunastu lat, które przyniosły cztery następne wydawnictwa – Showbiz trudno już jest postrzegać w ten sam sposób. Wiele elementów, które z upodobaniem sam skrytykowałbym, gdybym nie usłyszał nigdy Origin of Symmetry albo Absolution, dziś, przy odrobinie dystansu, skłonny jestem uznać za zalety. Jak to się dzieje, że album nabiera wartości wraz z czasem i następującymi po nim kolejnymi dziełami? Przyjrzyjmy się przez chwilę...
     Zaczyna się bardzo charakterystycznie – delikatnymi, szybkimi dźwiękami fortepianu – instrumentu bardzo charakterystycznego dla Muse. Krótka, snująca się zwrotka i cięższy, gitarowy refren – Sunburn może służyć stylowi Muse w początkach działalności za wizytówkę. Po wyjęczanym z bólem refrenie słychać delikatne, drobne, wysokie dźwięki gitary – znów z fortepianem. Sporo w tym finezji, a co bardziej spostrzegawczy słuchacz takimi drobiazgami może zostać kupiony już od pierwszego kontaktu z muzyką. Z drugiej strony na pierwszy plan, także ponad przesterowanymi gitarami, wybija się jęczący Matthew Bellamy. Jeśli nawet jakimś cudem ktoś go przeoczył, nie uda mu się to przy pozycji drugiej – Muscle Museum.
     Utwór podporządkowany jest pulsowi wygranemu przez basowe kwarty, kwinty i pasaże. Do tego dołącza się niemal słowiańsko brzmiąca, gitarowa zagrywka w tercjach – kiczowaty banał, który jest jednak niesamowicie charakterystyczny i natrętnie atakuje uwagę słuchacza, więc ostatecznie nie sposób o nim zapomnieć. Nieco płaczliwe zwrotki, jak w poprzednim utworze, znów zostały poprowadzone spokojnie, by rozwinąć się w rozpaczliwy, wyśpiewany łamiącym się głosem refren, niezawodnie wpadający w ucho, wbijający się w mózg i zostający tam na wieki. Dodać do tego należy prosty, ale pełen cierpienia tekst i zawodzącą na końcu gitarę w ramach ponurej karykatury obowiązkowej solówki. Tak oto z kiczu, tandety i banału Muse tworzy coś wielkiego.
     Kluczem do tej płyty jest słowo „przerysowany”. Jeśli coś ma być radosne, to niech będzie bezczelnie podbite radosną melodią basu, jak w Fillip. Jeśli coś ma zostać wymiauczane, to nawet brzmienie użytych w teście słów temu sprzyja – tak, mowa o refrenie. Po pierwszym następuje kolejna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę: zwolnienie z pejzażem fortepianowych pasaży w tle – takie i podobne rozwiązania będą się pojawiały na kolejnych płytach Muse bardzo często. Definiowanie stylu w toku, chciałoby się powiedzieć.
     Falling Down przynosi kolejny charakterystyczny element – falset. To powolny, spokojny utwór, ale z bluesowym zacięciem i koncertowo zbudowanym napięciem. Można początkowo nie zauważyć, ale fortepian znów odgrywa tu ważną rolę. A Bellamy nawet ma okazję by sobie wrzasnąć. Z kolei Cave to powrót do dość zwyczajnego, rockowego grania, ale wciąż utrzymanego w przepełnionym pompatycznym dramatyzmem stylu. Pretensjonalność osiąga swoje apogeum w Showbiz. Osobiście nie lubię tego utworu – tutaj wszelkie przerysowanie i zawodzenie wyszło kiepsko, utwór zamiast wciągać, raczej odpycha, powinien być hipnotyzujący, a tymczasem wydaje się koślawy i ciężkostrawny. Dobrze, że zaraz po nim dostajemy smutnawą, akustyczną piosenkę – Unintended – z naiwnym tekstem i chwytliwą melodią. Sporo przestrzeni by odetchnąć, co bardzo przydaje się przed dusznym, mrocznym Uno, utrzymanym w klimacie rockowego quasi-tanga. Bardzo wyrazisty utwór, choć trudno mi znaleźć jakichś jego następców na kolejnych albumach – ten kierunek Muse najwyraźniej zarzucił.
     Niczym żart wypada kolejny numer, Sober, z luzackim refrenem i takoż niefrasobliwą zwrotką. Zarówno w nim, jak i w kolejnym, Escape, można odnaleźć trochę wokalnych popisów – melodie są raczej proste, ale Bellamy ma okazję by śpiewać dość wysoko. Z różnym skutkiem, aczkolwiek jego chwiejący się czasami i łamiący głos to przecież również element charakterystycznego stylu zespołu. W Overdue kryje się kolejna ciekawostka – utwór o niemal popowej prostocie może się pochwalić refrenem z nietypowym metrum 6/4. Miłe urozmaicenie.
     Zakończenie płyty pod postacią Hate this and I’ll Love You to ostatni ważny element, gdyż powtarza się na kolejnych albumach – finał jest ekstremalnie patetyczny, rozwleczony, długi i... nudny. Przypadłość dość smutna, ale do takich nieciekawych i nieudanych finałów Muse ma tendencję, którą złamał dotąd tylko raz (nadzwyczaj żywym utworem Knights of Cydonia). Zapewne i one mają swoich zwolenników, ja w każdym razie do nich nie należę.
     Showbiz nie jest albumem szczególnie spójnym – to zbiór piosenek, często kontrastujących ze sobą, choć utrzymanych w jednym, charakterystycznym stylu. Album ten zdefiniował brzmienie zespołu na długi czas, aczkolwiek nie ustrzegł się rażących błędów – najbardziej oczywistym z nich jest brzmienie gitar, które na przesterach są schowane za resztą partii i wypadają blado, czasami tylko ostro atakując na pierwszym planie – kontrast ten wypada niekorzystnie i trudno uwierzyć, by był zamierzony. Muse na swoim debiutanckim krążku udaje się jednak osiągnąć efekt wcale niełatwy – przesadę w wielu kategoriach, o których była już mowa, obrócić w zaletę, tworząc coś unikatowego i wartościowego. Na albumie przeważają kompozycje z pomysłami, każda ma do zaoferowania coś, choćby drobiazg, co wyróżnia ją spośród reszty, a wszystkie łączy fakt, iż zespół zwyczajnie ma tupet zagrać je bezkompromisowo. Stąd patos, groteskowe cierpienie, zawodzenie i wszelkie zgrzyty - nie każdemu musi się to podobać, ale zdecydowanie jest to pewien pomysł, który tworzy zjawisko oryginalne i przekonujące.
     Ta wyjątkowość była wielką wartością, z którą Muse miał ogromną szansę szybko stać się zespołem bardzo popularnym – i tak też potoczyły się losy zespołu. Orygin of Symmetry przyniosło spójniejszą wizję tego, co brytyjskie trio zaprezentowało już na debiucie, potem zaś zauważalny zaczął być rozwój i poszukiwania, które niekoniecznie wyszły grupie na dobre. Ogromna popularność najwyraźniej zniechęciła zespół do korzystania z pełnego zgrzytów i sprzężeń brzmienia, na rzecz czystszego, wzbogaconego elektroniką, co na ogół nie wypada źle, ale wciąż nieodżałowana pozostaje w tej sytuacji utrata pierwotnej oryginalności. W chwili gdy piszę te słowa, zespół pracuje nad szóstym albumem – pozostaje mieć nadzieję, że nie zapomnieli doszczętnie o swoich początkach i będzie nam dane usłyszeć jeszcze ich bardziej rozkrzyczaną, łobuzerską stronę.

26 marca 2012

The Mars Volta - Noctourniquet [2012]

Lista utworów:
1. The Whip Hand
2. Aegis
3. Dyslexicon
4. Empty Vessels Make the Loudest Sound
5. The Malkin Jewel
6. Lapochka
7. In Absentia
8. Imago
9. Molochwalker
10. Trinkets Pale of Moon
11. Vedamalady
12. Noctourniquet
13. Zed and Two Naughts






     W jednym z wywiadów udzielonych z okazji premiery poprzedniego albumu (zatytułowanego Octahedron), Omar Rodríguez-López przyznał otwarcie – ma świadomość, że płyta diametralnie różna od poprzedniczek może spowodować rozczarowanie starych fanów. Jest też jednak szansą na zainteresowanie zespołem nowych słuchaczy. Od razu zapowiedział, że nie zamierza zaprzestawać eksperymentów (rotację fanów uznał wręcz za zabawną) i kolejna płyta znów będzie zaskoczeniem – dla jednym miłym, dla innych pewnie mniej. Długo trzeba było czekać, by przekonać się, co nowego zaproponuje The Mars Volta na swoim szóstym longplayu, wszak trzy lata to szmat czasu w przypadku zespołu, który przyzwyczaił swoich fanów do wypuszczania zupełnie nowego nagrania średnio co półtora roku. Już na wstępie można stwierdzić jedno: Noctourniquet jest uczciwym wynagrodzeniem tego oczekiwania.
     „Future punk”, „prostsza wersja tego, co robili wcześniej”, „drastyczne zmiany brzmienia” – wszystkie te określenia, rzucane przez muzyków, w jakimś sensie pasują do premierowego nagrania. Muzyka zawarta na Noctourniquet jest tak energetyczna, jak tylko w wykonaniu Mars Volty być potrafi. Kompozycje rzeczywiście są uproszczone – prawie wszystkie kompozycje oparte zostały o piosenkowy schemat przeplatający zwrotki i refreny (to stwierdzenie może brzmi nieco dziwnie w recenzji albumu Mars Volty, ale wbrew pozorom nie jest to żadne novum, wielokrotnie zdarzało im się to już wcześniej). I wreszcie brzmienie – jeśli ktoś obawiał się, że zespół podąży łagodną ścieżką obraną na Octahedron – był w błędzie, gdyż The Mars Volta nie obiera żadnych ścieżek na dłużej niż jeden album. Już w pierwszym utworze na płycie zostajemy bez ogródek poinformowani co jest obecnym elementem definiującym brzmienie zespołu – syntezatory. I choć nie zbliża to zawartości albumu do muzyki elektronicznej nawet odrobinę, niejednego słuchacza z pewnością zakłuje w uszy.
     Utwory są dość krótkie (tylko jeden przekracza siedem minut). Otwierający album połamany The Whip Hand poza bzyczącymi, powiedziałbym „agresywnymi” syntezatorami, na których oparto refreny, ma też do zaoferowania wyskrzeczaną na końcu rymowankę. Nieco bardziej melodyjnie jest w Aegis, ale radość nie potrwa długo, gdyż już chwilę później zostajemy zmieceni bardzo głośnym, napakowanym syntezatorami budującymi tło i hałaśliwymi gitarami Dyslexicon. Kto zniósł The Bedlam in Goliath, zniesie i to, ale potrzeba chwili, by oswoić się z tak nieprzystępną ścianą dźwięku. Chwilę oddechu przynosi Empty Vessels Makes The Loudest Sound, choć refreny z szybką perkusją i gitarowym szumem w tle do najcichszych nie należą. The Mankin Jewel – pierwszy singiel – to kolejna innowacja – w taki sposób chyba jeszcze Cedric Bixler-Zavala nie śpiewał. Wymruczane zwrotki kontrastują z wykrzyczanymi refrenami, a wszystko to w tym charakterystycznym, powolnym rytmie. Siła wyrazu budzi moje skojarzenia z Agadez, nawet jeśli metoda osiągnięcia tego efektu nieco się różni.
     Małym rozczarowaniem jest dla mnie Lapochka – powtarzanej frazy „How long must I wait” i banalnej melodii nie jest w stanie dostatecznie wynagrodzić nieco ciekawsze zakończenie, zresztą ciekawsze głównie ze względu na bębniarza (za zestawem po raz pierwszy zasiadł Deantoni Parks) , który po monotonnym, prostym graniu jakby budzi się dopiero pod koniec. Syntezatory, w kontekście ich obecności na całej płycie, również nie potrafią tu niczego urozmaicić.
     Tak dochodzimy do najdłuższej kompozycji zatytułowanej In Absentia. Muszę jednak zgasić entuzjazm tych, którzy spodziewają się wielowątkowego arcydzieła w tylu Tetragrammaton czy Cavalettas. Zespół podąża tu raczej w quasi-ambientowe eksperymenty, bardziej przypominające o brzmieniach znanych z Frances The Mute. Nie znaczy to jednak, że utwór jest rozwlekły czy wyciszony – został, jak na Mars Voltę przystało, gruntownie przeprodukowany, chyba żadna partia nie uchowała się bez udziwnienia w postaci jakiegoś wymyślnego efektu, wszystko to zlewa się w dość oniryczną (w standardach Mars Volty oczywiście) całość, zakończoną nieco bardziej przejrzystą i melodyjną puentą. Z pewnością jest to najdziwniejszy fragment albumu. Kolejny utwór – Imago – mógłby wręcz pretendować do miana ballady, lecz przyozdobiono go paradą głośnych zgrzytów, przez co stracił nieco na spokoju – szczęśliwie, nie na uroku. Najkrótszy na płycie (zaledwie 3,5 minuty) Molochwalker to z kolei godny następca Cotopaxi – zwarty, głośny i przebojowy. Zgodnie z zasadą kontrastu następuje po nim zdecydowanie najdelikatniejszy z całego krążka Trinkets Pale of Moon – najdelikatniejszy, aczkolwiek i jemu oberwało się nieco elektroniką (co w opinii wielu z pewnością uratuje go przed zaszufladkowaniem jako tego „smędzącego”). Tak melodyjnie będzie już do końca. Vademalady może się pochwalić bardzo ładną linią wokalu, a także niezwykle zgodną współpracą gitary klasycznej i (a jakże) syntezatorów, uwagę przyciąga też ciekawy pomysł na perkusję. Noctourniquet wydaje się podsumowywać album (gitary są tu już doprawdy dodatkiem – zgadnijcie do czego), więc moje lekkie zdziwienie budził przez jakiś czas znajdujący się na końcu Zed and Two Naughts – swego rodzaju epilog o szybkim pulsie, pokręconej partii perkusji i przebojowym refrenie. Początkowo kompozycja zdaje się nieco odstawać od reszty albumu, także brzmieniem (nie potrafię dotąd ująć w słowa dlaczego, ale jest inne), z czasem jednak – drogą przyzwyczajenia – trudno by było wyobrazić sobie płytę bez niej, szczególnie, że to bardzo porządny kawałek (inny nie znaczy gorszy, jak mówią).
     Album jest konceptem, choć jak zwykle rozszyfrowanie „co autor miał na myśli” proste nie jest, gdyż teksty Cedrica do łatwych i oczywistych nie należą (co niestety jest raczej powodem żartów, niż szczególnego szacunku względem jego tekściarskich umiejętności). Niemniej, jak już od dawna wiadomo, koncepty Mars Volcie służą, bo zdaje się, że w parze z nimi idzie spójność całości. Mimo mnóstwa kontrastów i dziwactwa niektórych pomysłów, całość zdaje się być przemyślana i choć album ma swój jeden słabszy punkt (naturalnie mam tu na myśli utwór Lapochka, który mogę zaakceptować, ale polubić mi się chyba nie uda), postrzegany holistycznie prezentuje się jako naprawdę wyrównany i dopracowany. Syntezatory (powinienem przeliczyć ile razy użyłem tego słowa?) zajęły w całości ważne miejsce, zastępując często partie dotąd powierzane gitarom, ale ponieważ nie wypadły tandetnie, jak to się często zdarza w takich przypadkach - brzmienie tylko na tym zyskało, stało się bardziej urozmaicone.
     Muzyka zawarta na Noctourniquet jest inna niż to, co dotąd prezentował zespół, a jednak wciąż utrzymuje się w ich niepowtarzalnym stylu, który nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Album wypełniają najróżniejsze emocje, zaś synteza stylistyczna – od psychodelii, przez progresywnego rocka aż do rytmów pobrzmiewających muzyką latynoamerykańską – jest jeszcze ściślejsza. Zagorzali fani, znający twórczość Omara i Cedrika, zapewne nie przeżyją szoku, słysząc co panowie tym razem wysmażyli, ale przypuszczam, iż wielu z nich przyzna, że zostali przyjemnie zaskoczeni. Noctourniquet przyciąga uwagę na długie godziny, zachęcając by słuchać go wciąż od nowa i oferując mnóstwo intrygującej, muzycznej treści, a to zawsze jest ogromna zaleta. Nawet jeśli nie nazwałbym albumu najlepszym w dyskografii zespołu (chciałbym tu zaznaczyć, że bardzo lubię wszystkie i ustalenie jakiegoś „rankingu” wydaje mi się zadaniem karkołomnym, wobec czego wpasowanie się w ten zbiór już jest ogromną pochwałą), wciąż uważam, że jest to dzieło naprawdę znakomite, intrygujące i ekscytujące, które niewątpliwie będzie jedną z najważniejszych i najciekawszych premier tego roku.

Subsignal - Touchstones [2011]

Lista utworów:

1. Feeding Utopia
2. My Sanctuary
3. Echoes In Eternity
4. The Size Of Light On Earth
5. As Dreams Are Made On
6. Wingless
7. Finisterre
8. The Essence Called Mind
9. The Lifespan Of A Glimpse
10. Embers - Part 1: Your Secret Is Safe With Me
11. Touchstones
12. Con Todas Las Palabras






     To bardzo przyjemne uczucie – wiązać duże nadzieje z zapowiedzianym albumem i po miesiącach niecierpliwego oczekiwania otrzymać nawet więcej, niż się oczekiwało. Ubiegły rok przyniósł być może wiele rozczarowań, jednak właśnie dzięki Touchstones nie sposób oceniać go negatywnie. Subsignal zdecydowanie należy się za ten krążek kilka słów pochwały. 
     Touchstones zawiera dwanaście utworów, które łącznie trwają ponad 75 minut. Materiał jest równy, album brzmi spójnie (choć nie jest konceptem) i – co najważniejsze – nie dłuży się nawet odrobinę. Początkowo może być trudno zapoznać się z takim ogromem muzyki – a jest tu wszystko, od monumentalnych riffów po lekkie i melodyjne refreny – materiał jednak nie broni i nie barykaduje się przed nami, album zdecydowanie nie należy do kategorii tych progresywnych potworów, do których bez anielskiej cierpliwości i łomu nie sposób się dobrać. Touchstones to dzieło raczej przystępne dla każdego, kto na co dzień gustuje w progresywnym graniu.
     Przeważają kompozycje o formie niemal piosenkowej – są więc wyraźne zwrotki, refreny, wszystko upstrzone krótszymi i dłuższymi przejściami, solówkami, tu i ówdzie ostrzejszym riffem. Otwierający płytę Feeding Utopia jest wręcz przebojowy, z kolei ostrego wejścia w Echos in Eternity nie powstydziłby się chyba żaden hard-rockowy zespół. Niektóre motywy po zaledwie kilku przesłuchaniach zaczynają nucić się same, są jednak i takie, w których harmonie wokalne potrafią nieźle zdezorientować. As Dreams Are Made On przynosi refren z krótkimi, urywanymi sylabami, z kolei The Lifespan Of A Glimpse to piękny duet (Arno Menses śpiewa tam z Isabel Flössel – obawiałem się tego połączenia, ale okazało się, że zupełnie bezpodstawnie – efekt jest naprawdę znakomity). Dalej jest jeszcze ciekawiej - Embers - Part I: Your Secret Is Safe With Me stanowi pierwszą część trylogii, którą zespół ma zamiar kontynuować na kolejnym albumie – kompozycja jest niesamowicie delikatna, oczarowuje pięknymi partiami fortepianu. Następujący po nim utwór tytułowy również zaczyna się niepozornie - dość oszczędną partią oboju – by po chwili uderzyć monumentalnym riffem ( który może przywoływać skojarzenia z Paramount Sieges Even). Kompozycja trwa jedenaście minut i jest chyba najbardziej spektakularnym elementem albumu, zaś tego, czego swoim głosem dokonuje Arno Menses w zakończeniu nie da się opisać – to trzeba usłyszeć. Po takiej dawce emocji należy nam się chwila wytchnienia, album zamyka więc optymistyczny Con Todas Las Palabras.
     Względem poprzedniego albumu trzeba zauważyć kilka zmian. Przede wszystkim zespół gra „gęściej”. Wciąż w muzyce Subsignal jest wiele przestrzeni, daleko im także do prog-metalowego przekombinowania, niemniej jednak dzieje się tu znacznie więcej, a do pracy jaką muszą wykonać wszyscy muzycy należy dorzucić dodatkową warstwę w postaci smyczkowego tria, które odpowiada wprawdzie głównie za tło, ale trudno sobie bez niego wyobrazić ten album. Postępy w grze zrobił także Roel van Helden, którego jest tu po prostu o wiele więcej niż na debiucie, a jego perkusyjne partie stały się naprawdę niebanalne. Z gitarowymi popisami niezawodnego Markusa Steffena  świetnie współgra duży wkład klawiszowca - Davida Bertoka (panowie podzielili się materiałem również w inny sposób – Bertok jest odpowiedzialny za kilka tekstów na płycie, za resztę nadal odpowiada Steffen), zaś niekwestionowaną klasą jest wokal Arno Mensesa. W kompozycjach zawartych na Touchstones często można usłyszeć patenty proste, o niemal popowej lekkości, ale nawet za nimi kryje się zwykle coś więcej. Zespół zdaje się nie zważać na to co muzyce progresywnej pasuje czy przystoi – wykorzystuje przeróżne pomysły według własnego uznania uzyskując za każdym razem znakomity efekt.
     Touchstones to album świetnie wyważony, jednocześnie interesujący i zróżnicowany, ale pozbawiony pretensjonalności i tendencji do przesady, towarzyszącej nieodłącznie progresywnej muzyce. Kompozycyjny i wykonawczy kunszt oraz profesjonalna produkcja to jednak nie koniec jego zalet. Zespołowi udaje się tu jeszcze jedna, niełatwa sztuka – wiele jest w tej muzyce optymizmu, jasnych i ciepłych barw – i to z zachowaniem pewnej artystycznej szczerości i autentyczności – a to czyni ten album tym bardziej wyjątkowym i wartościowym, nie tylko na tle prog-rockowej sceny. W moim prywatnym rankingu ubiegłorocznych wydawnictw stawiam ten album na samym szczycie, ex aequo z Road Salt Two Pain of Salvation; uważam, że drugą płytę Subsignal powinien usłyszeć każdy szanujący się fan ambitnego rockowego grania – naprawdę warto.