8 lipca 2012

Pięć powodów, dla których lepiej być fanem artystów i zespołów, którzy już nie istnieją

Dobry artysta to martwy artysta.

#1 Wszystko ma swój kres albo spoczywaj w pokoju
Na dwa sposoby. Ulubiony zespół, którego muzyka jest dla nas jak powietrze, kiedyś w końcu przestanie grać. Artyści starzeją się, umierają, mają swoje humory. A co gorsza – kres mają też ich kreatywne zdolności. W związku z tym słuchając zespołu, który już swojego kresu doczekał, nie musimy się obawiać, że przyjdzie nam przeżywać bolesne godzenie się ze świadomością, iż już nigdy nie zobaczymy swoich idoli na żywo. Że już nic nie na grają, nie wydadzą. Ich już po prostu nie ma. Albo robią coś innego, co nas nie interesuje. Stajemy przed faktem dokonanym, żadnego łudzenia się, że będzie miał miejsce objazdowy cyrk w formie reunion tour. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nikt nie posunie się do żadnej ekshumacji.

#2 Powroty bywają bolesne albo dla-pewności-poćwiartuj-przed-pochowaniem
Dlatego właśnie martwi artyści lepsi są od żywych artystów, którzy rozwiązali swoje kapele. Powrót na scenę po latach może okazać się bolesny. Zamiast zwinnego, młodego i charyzmatycznego lidera na estradzie może się pojawić gruby, zasapany i spocony facet przeżywający kryzys wieku średniego, albo jeszcze gorzej - osiwiały już i z rozchwianym głosem, posiłkujący się nieporadnymi okrzykami i wyręczający w śpiewaniu publiką; bądź – nie wiem co jest bardziej uwłaczające – bezczelnie odwołujący się do brzydkich sztuczek z playbackiem. Taki powrót może nie jest aż tak bolesny dla gasnącej gwiazdy (jakkolwiek trudno mi w to uwierzyć), ale z pewnością może okazać się nie do przeżycia dla fanów. A wydawanie nowego, gównianego albumu po latach nieobecności na scenie? Albo uzupełnianie składu, z którego ktoś się wykruszył, nowymi muzykami, choć wszyscy wiedzą, że starzy są nie do zastąpienia (to się tyczy szczególnie wokalistów)? Tego nie sposób znieść z zimną krwią, nóż sam się w kieszeni otwiera.

#3 Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść albo wielki kryzys
Niektórzy nie zdają sobie zupełnie, ale to zupełnie sprawy, kiedy powinni skończyć. I ciągną farsę w nieskończoność. Nie jest przyjemnie usłyszeć muzyka, do którego żywiło się jakiś szacunek, nagrywającego gnioty, staczającego się po równi pochyłej w kierunku zupełnego dna nieuchronnego kiczu i tandetnych rymów. Zawsze można mieć jeszcze nadzieję, że to kryzys, że to minie. Zwykle okazuje się to być wiarą bardzo naiwną.

#4 Nie ma nic gorszego, niż rozczarowanie albo bliskie spotkania trzeciego stopnia
Jeśli słuchasz muzyki z pewnym zaangażowaniem, trudno jest, nawet zupełnie nieświadomie, nie nabyć jakiejś więzi z artystą. Doceniając jego dzieło zwykle dobrodusznie zakładamy, że musi on być człowiekiem przynajmniej pod jakimś względem nam bliskim. Idąc na koncert, możemy zetknąć się z tą osobą oko w oko. Często mamy możliwość zamienić z nim nawet kilka słów. Nie należy do przyjemnych odkrycie, że nasz idol na scenie wypada blado, ma zadatki na attention whore, czy jest, mówiąc wprost, aroganckim, cynicznym sukinsynem.
No dobra, to ostatnie czasami potrafi być całkiem zabawne.

#5 Zostawcie Titanica, albo jestem legendą
Martwi artyści stają się legendami. Nieistniejące od lat zespoły zyskują miano kultowych. Choćbyś słuchał nie wiem jak świetnego zespołu, dającego kapitalne koncerty i cieszącego się aktualnie wielką popularnością, i tak jestem od ciebie lepszy, bo słucham Queen i Beatlesów. Czysta zajebistość martywych od paru dekad Lennonów i Mercurych zawsze będzie świecić znacznie jaśniej niż cała armia dopiero pracujących na swe legendy współczesnych artystów. Deal with it.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz