Dobry artysta to martwy artysta.
#1 Wszystko ma swój kres albo
spoczywaj w pokoju
Na dwa sposoby. Ulubiony zespół,
którego muzyka jest dla nas jak powietrze, kiedyś w końcu
przestanie grać. Artyści starzeją się, umierają, mają swoje
humory. A co gorsza – kres mają też ich kreatywne zdolności. W
związku z tym słuchając zespołu, który już swojego kresu
doczekał, nie musimy się obawiać, że przyjdzie nam przeżywać
bolesne godzenie się ze świadomością, iż już nigdy nie
zobaczymy swoich idoli na żywo. Że już nic nie na grają, nie
wydadzą. Ich już po prostu nie ma. Albo robią coś innego, co nas
nie interesuje. Stajemy przed faktem dokonanym, żadnego łudzenia
się, że będzie miał miejsce objazdowy cyrk w formie reunion tour.
Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nikt nie posunie się do żadnej
ekshumacji.
#2 Powroty bywają bolesne albo
dla-pewności-poćwiartuj-przed-pochowaniem
Dlatego właśnie martwi artyści lepsi
są od żywych artystów, którzy rozwiązali swoje kapele. Powrót
na scenę po latach może okazać się bolesny. Zamiast zwinnego,
młodego i charyzmatycznego lidera na estradzie może się pojawić
gruby, zasapany i spocony facet przeżywający kryzys wieku
średniego, albo jeszcze gorzej - osiwiały już i z rozchwianym głosem,
posiłkujący się nieporadnymi okrzykami i wyręczający w śpiewaniu
publiką; bądź – nie wiem co jest bardziej uwłaczające –
bezczelnie odwołujący się do brzydkich sztuczek z playbackiem.
Taki powrót może nie jest aż tak bolesny dla gasnącej gwiazdy (jakkolwiek
trudno mi w to uwierzyć), ale z pewnością może okazać się nie
do przeżycia dla fanów. A wydawanie nowego, gównianego albumu po
latach nieobecności na scenie? Albo uzupełnianie składu, z którego
ktoś się wykruszył, nowymi muzykami, choć wszyscy wiedzą, że
starzy są nie do zastąpienia (to się tyczy szczególnie
wokalistów)? Tego nie sposób znieść z zimną krwią, nóż sam
się w kieszeni otwiera.
#3 Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny
zejść albo wielki kryzys
Niektórzy nie zdają sobie zupełnie,
ale to zupełnie sprawy, kiedy powinni skończyć. I ciągną farsę
w nieskończoność. Nie jest przyjemnie usłyszeć muzyka, do
którego żywiło się jakiś szacunek, nagrywającego gnioty,
staczającego się po równi pochyłej w kierunku zupełnego dna
nieuchronnego kiczu i tandetnych rymów. Zawsze można mieć jeszcze
nadzieję, że to kryzys, że to minie. Zwykle okazuje się to być
wiarą bardzo naiwną.
#4 Nie ma nic gorszego, niż
rozczarowanie albo bliskie spotkania trzeciego stopnia
Jeśli słuchasz muzyki z pewnym
zaangażowaniem, trudno jest, nawet zupełnie nieświadomie, nie
nabyć jakiejś więzi z artystą. Doceniając jego dzieło zwykle
dobrodusznie zakładamy, że musi on być człowiekiem przynajmniej
pod jakimś względem nam bliskim. Idąc na koncert, możemy zetknąć
się z tą osobą oko w oko. Często mamy możliwość zamienić z
nim nawet kilka słów. Nie należy do przyjemnych odkrycie, że nasz
idol na scenie wypada blado, ma zadatki na attention whore, czy jest,
mówiąc wprost, aroganckim, cynicznym sukinsynem.
No dobra, to ostatnie czasami potrafi być całkiem zabawne.
No dobra, to ostatnie czasami potrafi być całkiem zabawne.
#5 Zostawcie Titanica, albo jestem
legendą
Martwi artyści stają się legendami.
Nieistniejące od lat zespoły zyskują miano kultowych. Choćbyś
słuchał nie wiem jak świetnego zespołu, dającego kapitalne
koncerty i cieszącego się aktualnie wielką popularnością, i tak
jestem od ciebie lepszy, bo słucham Queen i Beatlesów. Czysta
zajebistość martywych od paru dekad Lennonów i Mercurych zawsze
będzie świecić znacznie jaśniej niż cała armia dopiero pracujących na
swe legendy współczesnych artystów. Deal with it.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz