19 lipca 2012

Coraz "dalej celu", czyli grzechy białostockiej komunikacji miejskiej

      Białostoczanie, których okoliczności zmuszają do korzystania z miejskich autobusów, wbrew pozorom, mają coraz trudniej. „Wbrew pozorom”, gdyż miasto stara się sprawiać wrażenie jakoby sprawy miały się coraz lepiej, mamiąc nas złudną nowością i technologią, która służy jedynie za przykrywkę do organizacyjnej nieudolności. Czy głosy coraz bardziej sfrustrowanych mieszkańców, którzy w praktyce doświadczają kolejnych problemów z poruszaniem się po mieście, są w ogóle nasłuchiwane przez urzędników? Nie mam pojęcia, ale obserwując co się dzieje, szczerze wątpię.
Zacznijmy od kilku pochwał, coś przecież można pochwalić. Po ulicach Białegostoku jeżdżą już niemal same nowe pojazdy. Autobusy czyste i schludne, gratów w zasadzie już nie uświadczysz. W dodatku najnowsze – niewiele ich, ale już można je zauważyć – posiadają klimatyzację. Po tak wielu latach narzekania – doczekaliśmy się wreszcie, wymówki się skończyły, w upały, w niektórych autobusach nareszcie da się oddychać. Kolejny plus – nareszcie bilety można kupić u kierowcy. Na tym plusy się kończą.
      Trudno mi zdecydować od czego zacząć swoją skargę, zwrócę więc może uwagę na podwyżki, bo to najbardziej oczywiste. Cena jednorazowego biletu w ciągu paru ostatnich lat rosła błyskawicznie, by dogonić (też nie stojącą bynajmniej w miejscu) cenę biletu w Krakowie. Ostatnio miasto królów odnotowało kolejną podwyżkę (bilet jednoprzejazdowy podrożał z 2,80 do 3,20zł) i tylko dlatego istnieje jeszcze jakakolwiek różnica. Przez pewien czas w ogóle jej nie było. Dlaczego zwracam na to uwagę? Czy jest jakiś powód, dla którego mieszkaniec stolicy Podlasia miałby rościć sobie prawa do komunikacji tańszej niż w Krakowie? Zdecydowanie tak, gdyż Krakowianie za cenę, którą płacą, otrzymują wiele ułatwień, na które my nie możemy liczyć. Kupując bilet za 3,20 w drugim co do wielkości mieście Polski, możemy po jego skasowaniu, jechać autobusem lub tramwajem do końca jego kursu. Możemy też jednak w ciągu trzydziestu minut od skasowania, przesiadać dowolną ilość razy, choćby z tramwaju na autobus, gdyż jednorazowy bilet jest jednocześnie biletem czasowym. Jeśli tak się złoży, że by przedostać się z domu do pracy, potrzebujesz skorzystać z dwóch linii, przy czym jedną podróżujesz dłużej, drugą zaś pokonujesz zaledwie, powiedzmy, trzy przystanki – nie ma problemu, miasto nie zainkasuje od Ciebie ponad sześciu złotych, jeśli tylko zdążysz w pół godziny. Jeśli masz obawy, że zajmie Ci to dłużej (np. przesiadka zabierze więcej czasu) – możesz kupić bilet ważny godzinę od skasowania, płacąc 4 złote (a więc również zaoszczędzisz). Ponadto istnieją również bilety piętnastominutowe, kosztujące zaledwie dwa złote (wszystkie ceny biletów ulgowych wynoszą 50% ceny normalnych, ulga jest ta sama) i jeśli nie zatrzymamy się w korku (w których tramwaje stoją raczej rzadko, gorzej z autobusami, ale o to trudno winić mpk), dojedziemy nimi również dość daleko – z doświadczenia wiem, że przydają się najczęściej. Wszystkie bilety czasowe uprawniają do przesiadek (bo tylko wtedy czasowe bilety mają sens i nie są oszustwem w biały dzień). Takie podejście do klienta wydaje mi się o wiele uczciwsze. Komunikacja ma ułatwiać życie mieszkańcom i gościom miasta, a nie zdzierać z nich kasę za każdą najkrótszy przejazd.
      Kolejna sprawa to kupno biletu. W Krakowie istnieją automaty drukujące bilety. Wrzucasz drobne, wybierasz bilet, którego potrzebujesz, pozostaje go potem tylko skasować. Automaty znajdują się w najbardziej ruchliwych miejscach miasta (na przystankach), jak i w pojazdach. Jeśli w pojeździe nie ma automatu – bilet kupimy u kierowcy. Jak sytuacja wygląda w Białymstoku? Jeśli uda Ci się znaleźć sklep, w którym dostaniesz bilety, lepiej kup ich więcej, na zapas. Bo zużyjesz je bardzo szybko (jedziesz gdzieś z przesiadką? - dwa bilety w plecy, choćby podróż trwała kwadrans!), a może się okazać, że nieprędko znajdziesz znów źródło nieszczęsnych biletów. Bo mało kto je sprzedaje. Ostatnio w ciągu dnia, w dzień powszedni, i to wcale nie na obrzeżach miasta, byłem zmuszony pokonywać pieszo odległość równą trzem przystankom, by znaleźć sklep który łaskawie sprzeda mi bilety. W innych sprzedawcy kręcili głowami i twierdzili najczęściej, że sprzedaży biletów nie prowadzą, bądź też sprzedali już wszystko, co mieli. Zresztą samym kierowcom też nierzadko zdarza się biletów nie posiadać. Jeśli ktoś korzysta z biletów normalnych, może się jeszcze ratować kasując dwa ulgowe (to jeszcze jedno ułatwienie, na które czekaliśmy latami, ale wreszcie się doczekaliśmy). Studenci, uczniowie, emeryci – będą jednak w kropce, prawdopodobnie zostając zmuszeni do kasowania biletów bez ulgi, jeśli ulgowych zabraknie. Problem ten ma rozwiązywać możliwość kupna biletu elektronicznego przy pomocy karty miejskiej, bezpośrednio w autobusie. To brzmi bardzo nowocześnie. Ale karta miejska to więcej problemów niż by się komukolwiek wydawało, ponadto nie każdy naprawdę jej potrzebuje (choćby o turystach tu mowa, ale o niektórych białostoczanach pewnie również).
      Studiuję w Krakowie. W te wakacje pracuję w Białymstoku (moim rodzinnym mieście), więc codziennie jeżdżę autobusami, często również w weekendy. Dotąd nie miałem powodu by wyrabiać sobie kartę miejską, teraz pojawiła się taka potrzeba. Złożyłem wniosek i dowiedziałem się, że na kawałek plastiku mam czekać co najmniej dwa tygodnie! Czyli przez dwa tygodnie jestem zmuszony wydawać majątek na dojazdy, korzystając z biletów jednorazowych. Na szczęście dostałem możliwość sprawdzenia przez internet – czy upragniona karta już jest gotowa do odbioru. Po tygodniu mojego peselu nie było jeszcze nawet w bazie. Ostatecznie karta była gotowa do odbioru w ciągu tych dwóch tygodni. Kolejne rozczarowanie czeka mnie przy kupnie biletu. Otóż Białystok doczekał się postępu technologicznego, ale system pozostał ten sam. A więc kupując bilet miesięczny, kupujemy bilet na konkretny miesiąc roku, a nie po prostu na okres trzydziestu dni. Urzędników, którzy kompletnie nie zdają sobie sprawy, że mają skąd czerpać dobre wzorce, informuję, że w Krakowie, kupując bilet na swoją kartę, mogę określić samodzielnie, od jakiego dnia ma być on ważny i licząc od tego konkretnego dnia – mam miesiąc na przejazdy z tym biletem. Kolejne ułatwienie: nie muszę w tym celu lecieć do żadnego okienka, stać w żadnej kolejce. Mogę to zrobić samodzielnie w każdym stacjonarnym automacie biletowym, których w centrum miasta jest mnóstwo! Dobrze chociaż, że w Białymstoku pozostały nam bilety dekadowe, którymi można sobie jakoś „połapać” niepełne miesiące, gdy miesięcznego biletu nie potrzebujemy, aczkolwiek temu rozwiązaniu daleko do ideału.
W Krakowie istnieje jeszcze jedno wspaniałe udogodnienie. Mogę wykupić bilet na jedną linię, który uprawnia mnie oczywiście do podróży tą linią, ale również każdą inną na danym odcinku, który pokrywa się z moją, opłaconą. Wystarczy więc, bym wykupił dużo tańszy bilet na linię numer osiem, by móc dojeżdżać na uczelnię czwórką, trzynastką, czternastką, dwudziestką... bo wszystkie te linie akurat kursują na interesującym mnie, tym samym odcinku. O takich cudach nikt chyba w Białymstoku nawet nie słyszał...
     A skoro już była mowa o karcie miejskiej, mamy tu nieamowitą wręcz instytucję zwaną „logowaniem” do autobusu, który to pomysł zasługuje na nagrodę za głupotę i ignorancję urzędników, którzy nigdy w życiu nie jechali chyba nigdzie autobusem. Powiedzmy, że udało mi się zdobyć upragnioną kartę miejską, kupić odpowiedni bilet. Nie mogę jednak spokojnie, pogrążony w swoich myślach, wygodnie wsiadać do autobusu i jeździć. KAŻDY przejazd związany jest z przyłożeniem karty do czytnika w autobusie – zalogowaniem – który rejestruje mój przejazd, liczy osoby podróżujące danym autobusem. Trudno powiedzieć, czy służy to lepszemu dopasowaniu rozkładu jazdy do potrzeb pasażerów. Jestem przekonany, że istnieją lepsze sposoby na dostosowanie liczny autobusów kursujących na trasie, niż zrzucanie odpowiedzialności na pasażerów, zawracanie im głowy takimi głupotami. Obecne rozwiązanie to wynik lenistwa i organizacyjnej nieudolności. Zresztą jaki mamy tego efekt? Ostatnio zdarzyło mi się w godzinach szczytu, kiedy autobusy jeżdżą najczęściej, siedzieć na przystanku, z którego pasowały mi trzy różne linie i czekać prawie dwadzieścia minut, aż wreszcie któraś z nich przyjedzie. Wszystkie kursują mniej-więcej co piętnaście-dwadzieścia minut. Wszystkie przyjechały razem. Jeden po drugim, niczym sklejone zderzakami. Tyle lat mówi się o tym, że autobusy jeżdżą stadami i rozkłady ułożone są źle, bo nie sposób się z tego powodu przesiąść (jeśli ucieknie Ci autobus – to uciekną Ci wszystkie możliwe, bo najprawdopodobniej jeżdżą razem); widać autobusy to stworzenia bardzo towarzyskie i źle znoszą samotność.
      Zresztą, nadal w sprawie rozkładów – jest to kolejna zmora. Znów powołam się na Kraków. Tam (nie jestem pewien, czy we wszystkich przypadkach, ale zdecydowanie bardzo wielu) pierwszy tramwaj czy autobus danej linii, zarówno w dzień powszedni jak i w święto zawsze zaczyna kursować o tej samej godzinie. Autobusy mogą kursować rzadziej w niedzielę, ale jeśli pierwszy z nich odjeżdża o godzinie piątej piętnaście, to będzie tak bez względu na dzień tygodnia. Jeśli zaś nawet to jest za późno (są ludzie, którzy w weekendy także pracują i muszą dojeżdżać do pracy wcześnie rano) zawsze pozostają nocne autobusy, które łączą kursy dziennych, funkcjonując przez całą noc. Nie kursują często – w dni powszednie co godzinę – ale są alternatywą, jeśli dzienne linie to za mało. W Białymstoku linie nocne są niemal jak legenda – ktoś niby o nich słyszał, znajomy znajomego może nawet jakąś kiedyś jechał – ale ogólnie jest ich mało, nie kursują całą noc i ( to było dla mnie największym zaskoczeniem, gdyż w Krakowie w weekedny autobusów nocnych jest więcej!) nie funkcjonują w niedziele. Czy autobusy nocne w Białymstoku są niepotrzebne, bo w mieście nie ma życia nocnego, czy może życie nocne nie istnieje między innymi dlatego, że nie ma jak się poruszać po mieście? Znów napotykamy na kiepskie wymówki.
      W ciągu ostatnich dwóch tygodni miałem okazję rozmawiać z mnóstwem ludzi, w różnym wieku – każdy miał całą listę zastrzeżeń do funkcjonowania komunikacji miejskiej w Białymstoku. Najczęściej konstatowaliśmy, że nie da się osobom podróżującym autobusami zamydlić oczu nowymi pojazdami, jeśli wszystko poza tą kwestią jest po prostu źle. Liczne podwyżki cen biletów powinny pociągać za sobą wymierne korzyści dla najbardziej zainteresowanych – pasażerów – by wiedzieli oni, za co zmuszeni zostali tyle zapłacić. Pozostaje mieć nadzieję, że głosy niezadowolenia, a wręcz oburzenia, dotrą wreszcie do osób odpowiedzialnych za organizację komunikacji zbiorowej w Białymstoku i z czasem doczekamy się prawdziwych, a nie pozornych ułatwień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz