Białostoczanie, których okoliczności
zmuszają do korzystania z miejskich autobusów, wbrew pozorom, mają
coraz trudniej. „Wbrew pozorom”, gdyż miasto stara się sprawiać
wrażenie jakoby sprawy miały się coraz lepiej, mamiąc nas złudną
nowością i technologią, która służy jedynie za przykrywkę do
organizacyjnej nieudolności. Czy głosy coraz bardziej
sfrustrowanych mieszkańców, którzy w praktyce doświadczają
kolejnych problemów z poruszaniem się po mieście, są w ogóle
nasłuchiwane przez urzędników? Nie mam pojęcia, ale obserwując
co się dzieje, szczerze wątpię.
Zacznijmy od kilku pochwał, coś
przecież można pochwalić. Po ulicach Białegostoku jeżdżą już
niemal same nowe pojazdy. Autobusy czyste i schludne, gratów w
zasadzie już nie uświadczysz. W dodatku najnowsze – niewiele ich,
ale już można je zauważyć – posiadają klimatyzację. Po tak
wielu latach narzekania – doczekaliśmy się wreszcie, wymówki się
skończyły, w upały, w niektórych autobusach nareszcie da się
oddychać. Kolejny plus – nareszcie bilety można kupić u
kierowcy. Na tym plusy się kończą.
Trudno mi zdecydować od czego zacząć
swoją skargę, zwrócę więc może uwagę na podwyżki, bo to
najbardziej oczywiste. Cena jednorazowego biletu w ciągu paru
ostatnich lat rosła błyskawicznie, by dogonić (też nie stojącą
bynajmniej w miejscu) cenę biletu w Krakowie. Ostatnio miasto królów
odnotowało kolejną podwyżkę (bilet jednoprzejazdowy podrożał z
2,80 do 3,20zł) i tylko dlatego istnieje jeszcze jakakolwiek
różnica. Przez pewien czas w ogóle jej nie było. Dlaczego zwracam
na to uwagę? Czy jest jakiś powód, dla którego mieszkaniec
stolicy Podlasia miałby rościć sobie prawa do komunikacji tańszej
niż w Krakowie? Zdecydowanie tak, gdyż Krakowianie za cenę, którą
płacą, otrzymują wiele ułatwień, na które my nie możemy
liczyć. Kupując bilet za 3,20 w drugim co do wielkości mieście
Polski, możemy po jego skasowaniu, jechać autobusem lub tramwajem
do końca jego kursu. Możemy też jednak w ciągu trzydziestu minut
od skasowania, przesiadać dowolną ilość razy, choćby z tramwaju
na autobus, gdyż jednorazowy bilet jest jednocześnie biletem
czasowym. Jeśli tak się złoży, że by przedostać się z domu do
pracy, potrzebujesz skorzystać z dwóch linii, przy czym jedną
podróżujesz dłużej, drugą zaś pokonujesz zaledwie, powiedzmy,
trzy przystanki – nie ma problemu, miasto nie zainkasuje od Ciebie
ponad sześciu złotych, jeśli tylko zdążysz w pół godziny.
Jeśli masz obawy, że zajmie Ci to dłużej (np. przesiadka zabierze
więcej czasu) – możesz kupić bilet ważny godzinę od
skasowania, płacąc 4 złote (a więc również zaoszczędzisz).
Ponadto istnieją również bilety piętnastominutowe, kosztujące
zaledwie dwa złote (wszystkie ceny biletów ulgowych wynoszą 50%
ceny normalnych, ulga jest ta sama) i jeśli nie zatrzymamy się w
korku (w których tramwaje stoją raczej rzadko, gorzej z autobusami,
ale o to trudno winić mpk), dojedziemy nimi również dość daleko
– z doświadczenia wiem, że przydają się najczęściej.
Wszystkie bilety czasowe uprawniają do przesiadek (bo tylko wtedy
czasowe bilety mają sens i nie są oszustwem w biały dzień). Takie
podejście do klienta wydaje mi się o wiele uczciwsze. Komunikacja
ma ułatwiać życie mieszkańcom i gościom miasta, a nie zdzierać
z nich kasę za każdą najkrótszy przejazd.
Kolejna sprawa to kupno biletu. W
Krakowie istnieją automaty drukujące bilety. Wrzucasz drobne,
wybierasz bilet, którego potrzebujesz, pozostaje go potem tylko
skasować. Automaty znajdują się w najbardziej ruchliwych miejscach
miasta (na przystankach), jak i w pojazdach. Jeśli w pojeździe nie
ma automatu – bilet kupimy u kierowcy. Jak sytuacja wygląda w
Białymstoku? Jeśli uda Ci się znaleźć sklep, w którym
dostaniesz bilety, lepiej kup ich więcej, na zapas. Bo zużyjesz je
bardzo szybko (jedziesz gdzieś z przesiadką? - dwa bilety w plecy,
choćby podróż trwała kwadrans!), a może się okazać, że
nieprędko znajdziesz znów źródło nieszczęsnych biletów. Bo
mało kto je sprzedaje. Ostatnio w ciągu dnia, w dzień powszedni, i
to wcale nie na obrzeżach miasta, byłem zmuszony pokonywać pieszo
odległość równą trzem przystankom, by znaleźć sklep który
łaskawie sprzeda mi bilety. W innych sprzedawcy kręcili głowami i
twierdzili najczęściej, że sprzedaży biletów nie prowadzą, bądź
też sprzedali już wszystko, co mieli. Zresztą samym kierowcom też
nierzadko zdarza się biletów nie posiadać. Jeśli ktoś korzysta z
biletów normalnych, może się jeszcze ratować kasując dwa ulgowe
(to jeszcze jedno ułatwienie, na które czekaliśmy latami, ale
wreszcie się doczekaliśmy). Studenci, uczniowie, emeryci – będą
jednak w kropce, prawdopodobnie zostając zmuszeni do kasowania
biletów bez ulgi, jeśli ulgowych zabraknie. Problem ten ma
rozwiązywać możliwość kupna biletu elektronicznego przy pomocy
karty miejskiej, bezpośrednio w autobusie. To brzmi bardzo
nowocześnie. Ale karta miejska to więcej problemów niż by się
komukolwiek wydawało, ponadto nie każdy naprawdę jej potrzebuje
(choćby o turystach tu mowa, ale o niektórych białostoczanach
pewnie również).
Studiuję w Krakowie. W te wakacje
pracuję w Białymstoku (moim rodzinnym mieście), więc codziennie
jeżdżę autobusami, często również w weekendy. Dotąd nie miałem
powodu by wyrabiać sobie kartę miejską, teraz pojawiła się taka
potrzeba. Złożyłem wniosek i dowiedziałem się, że na kawałek
plastiku mam czekać co najmniej dwa tygodnie! Czyli przez dwa
tygodnie jestem zmuszony wydawać majątek na dojazdy, korzystając z
biletów jednorazowych. Na szczęście dostałem możliwość
sprawdzenia przez internet – czy upragniona karta już jest gotowa
do odbioru. Po tygodniu mojego peselu nie było jeszcze nawet w
bazie. Ostatecznie karta była gotowa do odbioru w ciągu tych dwóch
tygodni. Kolejne rozczarowanie czeka mnie przy kupnie biletu. Otóż
Białystok doczekał się postępu technologicznego, ale system
pozostał ten sam. A więc kupując bilet miesięczny, kupujemy bilet
na konkretny miesiąc roku, a nie po prostu na okres trzydziestu dni.
Urzędników, którzy kompletnie nie zdają sobie sprawy, że mają
skąd czerpać dobre wzorce, informuję, że w Krakowie, kupując
bilet na swoją kartę, mogę określić samodzielnie, od jakiego
dnia ma być on ważny i licząc od tego konkretnego dnia – mam
miesiąc na przejazdy z tym biletem. Kolejne ułatwienie: nie muszę
w tym celu lecieć do żadnego okienka, stać w żadnej kolejce. Mogę
to zrobić samodzielnie w każdym stacjonarnym automacie biletowym,
których w centrum miasta jest mnóstwo! Dobrze chociaż, że w
Białymstoku pozostały nam bilety dekadowe, którymi można sobie
jakoś „połapać” niepełne miesiące, gdy miesięcznego biletu
nie potrzebujemy, aczkolwiek temu rozwiązaniu daleko do ideału.
W Krakowie istnieje jeszcze jedno
wspaniałe udogodnienie. Mogę wykupić bilet na jedną linię, który
uprawnia mnie oczywiście do podróży tą linią, ale również
każdą inną na danym odcinku, który pokrywa się z moją,
opłaconą. Wystarczy więc, bym wykupił dużo tańszy bilet na
linię numer osiem, by móc dojeżdżać na uczelnię czwórką,
trzynastką, czternastką, dwudziestką... bo wszystkie te linie
akurat kursują na interesującym mnie, tym samym odcinku. O takich
cudach nikt chyba w Białymstoku nawet nie słyszał...
A skoro już była mowa o karcie
miejskiej, mamy tu nieamowitą wręcz instytucję zwaną „logowaniem”
do autobusu, który to pomysł zasługuje na nagrodę za głupotę i
ignorancję urzędników, którzy nigdy w życiu nie jechali chyba
nigdzie autobusem. Powiedzmy, że udało mi się zdobyć upragnioną
kartę miejską, kupić odpowiedni bilet. Nie mogę jednak spokojnie,
pogrążony w swoich myślach, wygodnie wsiadać do autobusu i
jeździć. KAŻDY przejazd związany jest z przyłożeniem karty do
czytnika w autobusie – zalogowaniem – który rejestruje mój
przejazd, liczy osoby podróżujące danym autobusem. Trudno
powiedzieć, czy służy to lepszemu dopasowaniu rozkładu jazdy do
potrzeb pasażerów. Jestem przekonany, że istnieją lepsze sposoby
na dostosowanie liczny autobusów kursujących na trasie, niż
zrzucanie odpowiedzialności na pasażerów, zawracanie im głowy
takimi głupotami. Obecne rozwiązanie to wynik lenistwa i
organizacyjnej nieudolności. Zresztą jaki mamy tego efekt? Ostatnio
zdarzyło mi się w godzinach szczytu, kiedy autobusy jeżdżą
najczęściej, siedzieć na przystanku, z którego pasowały mi trzy
różne linie i czekać prawie dwadzieścia minut, aż wreszcie
któraś z nich przyjedzie. Wszystkie kursują mniej-więcej co
piętnaście-dwadzieścia minut. Wszystkie przyjechały razem. Jeden
po drugim, niczym sklejone zderzakami. Tyle lat mówi się o tym, że
autobusy jeżdżą stadami i rozkłady ułożone są źle, bo nie
sposób się z tego powodu przesiąść (jeśli ucieknie Ci autobus –
to uciekną Ci wszystkie możliwe, bo najprawdopodobniej jeżdżą
razem); widać autobusy to stworzenia bardzo towarzyskie i źle
znoszą samotność.
Zresztą, nadal w sprawie rozkładów
– jest to kolejna zmora. Znów powołam się na Kraków. Tam (nie
jestem pewien, czy we wszystkich przypadkach, ale zdecydowanie bardzo
wielu) pierwszy tramwaj czy autobus danej linii, zarówno w dzień
powszedni jak i w święto zawsze zaczyna kursować o tej samej
godzinie. Autobusy mogą kursować rzadziej w niedzielę, ale jeśli
pierwszy z nich odjeżdża o godzinie piątej piętnaście, to będzie
tak bez względu na dzień tygodnia. Jeśli zaś nawet to jest za
późno (są ludzie, którzy w weekendy także pracują i muszą
dojeżdżać do pracy wcześnie rano) zawsze pozostają nocne
autobusy, które łączą kursy dziennych, funkcjonując przez całą
noc. Nie kursują często – w dni powszednie co godzinę – ale są
alternatywą, jeśli dzienne linie to za mało. W Białymstoku linie
nocne są niemal jak legenda – ktoś niby o nich słyszał, znajomy
znajomego może nawet jakąś kiedyś jechał – ale ogólnie jest
ich mało, nie kursują całą noc i ( to było dla mnie największym
zaskoczeniem, gdyż w Krakowie w weekedny autobusów nocnych jest
więcej!) nie funkcjonują w niedziele. Czy autobusy nocne w
Białymstoku są niepotrzebne, bo w mieście nie ma życia nocnego,
czy może życie nocne nie istnieje między innymi dlatego, że nie
ma jak się poruszać po mieście? Znów napotykamy na kiepskie
wymówki.
W ciągu ostatnich dwóch tygodni
miałem okazję rozmawiać z mnóstwem ludzi, w różnym wieku –
każdy miał całą listę zastrzeżeń do funkcjonowania komunikacji
miejskiej w Białymstoku. Najczęściej konstatowaliśmy, że nie da
się osobom podróżującym autobusami zamydlić oczu nowymi
pojazdami, jeśli wszystko poza tą kwestią jest po prostu źle.
Liczne podwyżki cen biletów powinny pociągać za sobą wymierne
korzyści dla najbardziej zainteresowanych – pasażerów – by
wiedzieli oni, za co zmuszeni zostali tyle zapłacić. Pozostaje mieć
nadzieję, że głosy niezadowolenia, a wręcz oburzenia, dotrą
wreszcie do osób odpowiedzialnych za organizację komunikacji
zbiorowej w Białymstoku i z czasem doczekamy się prawdziwych, a nie
pozornych ułatwień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz