Opowieści grozy wszelkiego rodzaju
fascynowały mnie przez wiele lat. Wałkując historie autorstwa
(najpierw) Mastertona, (później) w dużych ilościach Kinga, a (potem) także innych
autorów, miałem okazję przeczytać w życiu całkiem sporo
horrorów i thrillerów. Daleko mi, by równać się z maniakami, ale
wciąż mogę powiedzieć, że moja wyobraźnia miała sporo
okazji by gimnastykować się przy projekcjach różnych okropieństw.
W ostatnim czasie jednak o wiele mniej. Przez ostatnie dwa, trzy
lata, moja fascynacja grozą osłabła. Niemal zanikła. Sentyment
pozostał, jakieś, chyba wręcz wrodzone zainteresowanie również,
ale po horrory czy thrillery sięgałem sporadycznie. Gdybym miał
wymienić moich faworytów w straszeniu i szokowaniu, pewnie byłoby
ich trochę, to nie jest teraz ważne. Trudno mi pamiętać dokładnie
chronologię, ale wydaje mi się, że ostatnią książką z
kategorii grozy, która powaliła mnie na kolana, były Ruiny
Scotta Smitha (disclaimer: jestem po stronie barykady upierającej
się, że Cormac McCarthy absolutnie grozy nie tworzy, toteż Droga
odpada z zawodów, bez względu na to, jak wspaniałą jest książką).
Powieść łatwa w lekturze, napisana porywającym stylem, czytająca
się wręcz sama. I tak
sugestywna, że nie sposób nie poddać się jej magii.
To było kilka ładnych lat temu, więc nawet nie pamiętam już
dokładnie, dlaczego tak bardzo na mnie podziałała (w dodatku moje
wspomnienia zlewają się z zaledwie niezłą
ekranizacją, a to nie pomaga). Ważne, że stanowiła dla mnie
bardzo długo jeden z odnośników czym jest dobra
powieść, która, w szerokim tego słowa rozumieniu, straszy.
Do
Dziewczyny z sąsiedztwa Jacka Ketchuma
podchodziłem bardzo, bardzo sceptycznie (na niekorzyść działa już
choćby sam tytuł, który jest w moim odczuciu po prostu
zniechęcający). Nie
miałem bladego pojęcia o czym jest książka, ale zdążyłem się
nasłuchać mnóstwa entuzjastycznych opinii, na temat zarówno
samego dzieła, jak i autora (z którym w praktyce również nie
miałem wcześniej styczności). I gdzieś tam sobie ta pozycja
czekała, aż dziś sięgnąłem po nią bez żadnego konkretnego
powodu. Ot, kolejna krótka książka, którą można szybko
odznaczyć jako przeczytaną. Wstęp Kinga, pełen czołobitnych
pokłonów przed geniuszem pisarza, spowodował, że nastroszyłem
się jeszcze bardziej, pełen niepokoju, że moje spore już w tym
momencie oczekiwania zostaną niechybnie zawiedzione. Tymczasem odkąd
zacząłem, nie mogłem już przestać czytać, a po jakiejkolwiek
przerwie, szybko wracałem z powrotem do lektury.
Zgódźcie się ze mną lub nie, ale ta książka przeraża
jeszcze zanim dzieje się w niej coś naprawdę przerażającego.
(Choć, po prawdzie, myślę, że ma w tym też swój skromny udział
uparte spojlerowanie Kinga we wstępie – jeśli ktoś nie czytał
książki, a czyta te słowa – niech
pomija ten przeklęty wstęp i od razu zabiera się za treść!
Reszty tego tekstu też czytać nie radzę, bo choć postaram się nic ważnego nie zdradzić, to nie ręczę za siebie, a książkę po prostu najlepiej czytać w głębokiej nieświadomości tego, o czym ma opowiedzieć) Rosnące napięcie,
rosnące uczucie, że za chwilę zacznie dziać się coś złego i
fakt, że to przeświadczenie sprawdza się za każdym razem – są
jak silnik napędzający lekturę. Po tekście biegnie się wzrokiem
szybciej i szybciej, chcąc niemal przeskakiwać na kolejne strony i
natychmiast żałując każdego kolejnego przeczytanego słowa. Nie
pamiętam kiedy ostatnio, czytając coś, czułem się tak źle, a
jednocześnie tak entuzjastycznie
mknąłem dalej w tekst. Być może to ta pierwszoosobowa perspektywa
była tak bardzo winna rosnącemu uczuciu obrzydzenia do samego
siebie, poczucia winy, które czytając współodczuwałem z głównym
bohaterem (czy, w pewnych momentach za
niego). Powieść ta jest
wprost okropna, wywołując
w czytelniku niesamowity psychiczny dyskomfort. Nierzadko podczas
lektury najróżniejszych opowieści miewam nieprzyjemne wrażenie,
że magiczna otoczka wykreowana przez narrację jest zupełnie
efemeryczna, że choćby drobne odwrócenie uwagi obudzi we mnie
dystans i sprawi, iż na całą akcję, w której rozpaczliwie staram
się zatonąć, szlag trafi, przywracając mnie do nudnej
rzeczywistości. W przypadku lektury Dziewczyny z
sąsiedztwa nawet powtarzanie
sobie, że to tylko książka, że to tylko nieprawdziwi bohaterowie
i literacka fikcja, nie było w stanie skutecznie przełamać burzy
emocji wywołanych kolejnymi wydarzeniami. Już
dawno tak prawdziwie nie wściekłem się nad książką.
Dawno tak prawdziwie nie współczułem. Dawno nie trząsłem się z
nerwów i bezsilności, przebiegając zachłannie wzrokiem kolejne
akapity, zdążające ku coraz to straszniejszym, a dramatycznie
nieuniknionym wydarzeniom. Bez względu na wszystko, ciężar
bezlitosnego fatum, matnia w jaką uwikłane zostały ofiary,
udzieliły mi się, były żywe, namacalne i nie pozostało mi nic
innego, jak towarzyszyć postaciom w tym koszmarze, uchylając się
instynktownie przed kolejnymi ciosami.
Nie,
nie czułem się przygotowany na aż tak intensywne przeżycie.
Powieść Ketchuma
zaskoczyła mnie zupełnie
i wykorzystując sytuację, rozłożyła na łopatki. Wspomnienie
czytanego zaledwie wczoraj Fight Club'u
wydaje się przy niej wręcz blade, przynajmniej na razie, kiedy
wciąż jestem pod wrażeniem. Zazwyczaj zostawiłbym sobie ocenę na
później, spojrzał chłodnym okiem, wskazał palcem, co podobało
mi się najbardziej, a co raczej budzi moje wątpliwości. Ale
Dziewczyna z sąsiedztwa
pokazała mi poniekąd, jak wielki błąd bym popełnił. Zgnuśniałem
już widocznie, trzymając się z daleka od grozy. Thrillerów,
horrorów, szokujących, przerażających opowieści nie czyta się,
by potem analizować je w ten sposób. Tu liczą się czyste emocje.
Tu liczy się policzek wymierzony z zaskoczenia, kopniak w brzuch,
którego zupełnie się nie spodziewasz. Powieść Ketchuma zapewniła
mi dawkę emocji, jakiej nie spodziewałem się po niej zupełnie,
jakiej nawet nie oczekiwałem. Dostałem za swoje.
Rutyna
i znudzenie to najgorsze co może się przytrafić, bo odbiera
wszelką motywację. Na półkach mam mnóstwo nieprzeczytanych
jeszcze książek, z których wiele to opowieści grozy. Różne, od
zupełnie niedorzecznych i wyssanych z palca fantazji, po zupełnie
prawdopodobne, jeśli wręcz nie oparte na prawdziwych wydarzeniach,
historie (a taką właśnie stanowi Dziewczyna z
sąsiedztwa). W przypadku tych
ostatnich nie można się nawet umówić z autorem, że to
tylko fikcja. To nie zadziała,
a przynajmniej nie tak skutecznie, jak byśmy sobie tego często
życzyli. I dlatego mogą one być okazją do intensywnego przeżycia,
o które przecież (nie oszukujmy się) najbardziej nam chodzi. Być
może nie będzie ono tak niesamowicie intensywne, jeśli zabraknie
efektu zaskoczenia (którego zbawiennych
skutków mogłem dziś doświadczyć). Pozostaje liczyć na to, że
autor zrobi wszystko, co w jego mocy, by jakoś ten efekt osiągnąć.
My możemy mu w tym pomóc, obdarzając go odrobiną zaufania i bez
szczególnej podejrzliwości wskakując na głęboką wodę
opowieści. Bez asekuracji w postaci czytania uprzednio opisów i
recenzji. Takie ryzyko jest ogromnie ekscytujące, jeśli czasami
będzie nam dane przeżyć coś równie emocjonującego, jak lektura
Dziewczyny z sąsiedztwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz