17 lipca 2012

Przeczytajcie, ale nie-róbcie-tego-w-domu, czyli "Dziewczyna z sąsiedztwa"

     Opowieści grozy wszelkiego rodzaju fascynowały mnie przez wiele lat. Wałkując historie autorstwa (najpierw) Mastertona, (później) w dużych ilościach Kinga, a (potem) także innych autorów, miałem okazję przeczytać w życiu całkiem sporo horrorów i thrillerów. Daleko mi, by równać się z maniakami, ale wciąż mogę powiedzieć, że moja wyobraźnia miała sporo okazji by gimnastykować się przy projekcjach różnych okropieństw. W ostatnim czasie jednak o wiele mniej. Przez ostatnie dwa, trzy lata, moja fascynacja grozą osłabła. Niemal zanikła. Sentyment pozostał, jakieś, chyba wręcz wrodzone zainteresowanie również, ale po horrory czy thrillery sięgałem sporadycznie. Gdybym miał wymienić moich faworytów w straszeniu i szokowaniu, pewnie byłoby ich trochę, to nie jest teraz ważne. Trudno mi pamiętać dokładnie chronologię, ale wydaje mi się, że ostatnią książką z kategorii grozy, która powaliła mnie na kolana, były Ruiny Scotta Smitha (disclaimer: jestem po stronie barykady upierającej się, że Cormac McCarthy absolutnie grozy nie tworzy, toteż Droga odpada z zawodów, bez względu na to, jak wspaniałą jest książką). Powieść łatwa w lekturze, napisana porywającym stylem, czytająca się wręcz sama. I tak sugestywna, że nie sposób nie poddać się jej magii. To było kilka ładnych lat temu, więc nawet nie pamiętam już dokładnie, dlaczego tak bardzo na mnie podziałała (w dodatku moje wspomnienia zlewają się z zaledwie niezłą ekranizacją, a to nie pomaga). Ważne, że stanowiła dla mnie bardzo długo jeden z odnośników czym jest dobra powieść,  która, w szerokim tego słowa rozumieniu, straszy.
      Do Dziewczyny z sąsiedztwa Jacka Ketchuma podchodziłem bardzo, bardzo sceptycznie (na niekorzyść działa już choćby sam tytuł, który jest w moim odczuciu po prostu zniechęcający). Nie miałem bladego pojęcia o czym jest książka, ale zdążyłem się nasłuchać mnóstwa entuzjastycznych opinii, na temat zarówno samego dzieła, jak i autora (z którym w praktyce również nie miałem wcześniej styczności). I gdzieś tam sobie ta pozycja czekała, aż dziś sięgnąłem po nią bez żadnego konkretnego powodu. Ot, kolejna krótka książka, którą można szybko odznaczyć jako przeczytaną. Wstęp Kinga, pełen czołobitnych pokłonów przed geniuszem pisarza, spowodował, że nastroszyłem się jeszcze bardziej, pełen niepokoju, że moje spore już w tym momencie oczekiwania zostaną niechybnie zawiedzione. Tymczasem odkąd zacząłem, nie mogłem już przestać czytać, a po jakiejkolwiek przerwie, szybko wracałem z powrotem do lektury.
     Zgódźcie się ze mną lub nie, ale ta książka przeraża jeszcze zanim dzieje się w niej coś naprawdę przerażającego. (Choć, po prawdzie, myślę, że ma w tym też swój skromny udział uparte spojlerowanie Kinga we wstępie – jeśli ktoś nie czytał książki, a czyta te słowa – niech pomija ten przeklęty wstęp i od razu zabiera się za treść! Reszty tego tekstu też czytać nie radzę, bo choć postaram się nic ważnego nie zdradzić, to nie ręczę za siebie, a książkę po prostu najlepiej czytać w głębokiej nieświadomości tego, o czym ma opowiedzieć) Rosnące napięcie, rosnące uczucie, że za chwilę zacznie dziać się coś złego i fakt, że to przeświadczenie sprawdza się za każdym razem – są jak silnik napędzający lekturę. Po tekście biegnie się wzrokiem szybciej i szybciej, chcąc niemal przeskakiwać na kolejne strony i natychmiast żałując każdego kolejnego przeczytanego słowa. Nie pamiętam kiedy ostatnio, czytając coś, czułem się tak źle, a jednocześnie tak entuzjastycznie mknąłem dalej w tekst. Być może to ta pierwszoosobowa perspektywa była tak bardzo winna rosnącemu uczuciu obrzydzenia do samego siebie, poczucia winy, które czytając współodczuwałem z głównym bohaterem (czy, w pewnych momentach za niego). Powieść ta jest wprost okropna, wywołując w czytelniku niesamowity psychiczny dyskomfort. Nierzadko podczas lektury najróżniejszych opowieści miewam nieprzyjemne wrażenie, że magiczna otoczka wykreowana przez narrację jest zupełnie efemeryczna, że choćby drobne odwrócenie uwagi obudzi we mnie dystans i sprawi, iż na całą akcję, w której rozpaczliwie staram się zatonąć, szlag trafi, przywracając mnie do nudnej rzeczywistości. W przypadku lektury Dziewczyny z sąsiedztwa nawet powtarzanie sobie, że to tylko książka, że to tylko nieprawdziwi bohaterowie i literacka fikcja, nie było w stanie skutecznie przełamać burzy emocji wywołanych kolejnymi wydarzeniami. Już dawno tak prawdziwie nie wściekłem się nad książką. Dawno tak prawdziwie nie współczułem. Dawno nie trząsłem się z nerwów i bezsilności, przebiegając zachłannie wzrokiem kolejne akapity, zdążające ku coraz to straszniejszym, a dramatycznie nieuniknionym wydarzeniom. Bez względu na wszystko, ciężar bezlitosnego fatum, matnia w jaką uwikłane zostały ofiary, udzieliły mi się, były żywe, namacalne i nie pozostało mi nic innego, jak towarzyszyć postaciom w tym koszmarze, uchylając się instynktownie przed kolejnymi ciosami.
     Nie, nie czułem się przygotowany na aż tak intensywne przeżycie. Powieść Ketchuma zaskoczyła mnie zupełnie i wykorzystując sytuację, rozłożyła na łopatki. Wspomnienie czytanego zaledwie wczoraj Fight Club'u wydaje się przy niej wręcz blade, przynajmniej na razie, kiedy wciąż jestem pod wrażeniem. Zazwyczaj zostawiłbym sobie ocenę na później, spojrzał chłodnym okiem, wskazał palcem, co podobało mi się najbardziej, a co raczej budzi moje wątpliwości. Ale Dziewczyna z sąsiedztwa pokazała mi poniekąd, jak wielki błąd bym popełnił. Zgnuśniałem już widocznie, trzymając się z daleka od grozy. Thrillerów, horrorów, szokujących, przerażających opowieści nie czyta się, by potem analizować je w ten sposób. Tu liczą się czyste emocje. Tu liczy się policzek wymierzony z zaskoczenia, kopniak w brzuch, którego zupełnie się nie spodziewasz. Powieść Ketchuma zapewniła mi dawkę emocji, jakiej nie spodziewałem się po niej zupełnie, jakiej nawet nie oczekiwałem. Dostałem za swoje.
      Rutyna i znudzenie to najgorsze co może się przytrafić, bo odbiera wszelką motywację. Na półkach mam mnóstwo nieprzeczytanych jeszcze książek, z których wiele to opowieści grozy. Różne, od zupełnie niedorzecznych i wyssanych z palca fantazji, po zupełnie prawdopodobne, jeśli wręcz nie oparte na prawdziwych wydarzeniach, historie (a taką właśnie stanowi Dziewczyna z sąsiedztwa). W przypadku tych ostatnich nie można się nawet umówić z autorem, że to tylko fikcja. To nie zadziała, a przynajmniej nie tak skutecznie, jak byśmy sobie tego często życzyli. I dlatego mogą one być okazją do intensywnego przeżycia, o które przecież (nie oszukujmy się) najbardziej nam chodzi. Być może nie będzie ono tak niesamowicie intensywne, jeśli zabraknie efektu zaskoczenia (którego zbawiennych skutków mogłem dziś doświadczyć). Pozostaje liczyć na to, że autor zrobi wszystko, co w jego mocy, by jakoś ten efekt osiągnąć. My możemy mu w tym pomóc, obdarzając go odrobiną zaufania i bez szczególnej podejrzliwości wskakując na głęboką wodę opowieści. Bez asekuracji w postaci czytania uprzednio opisów i recenzji. Takie ryzyko jest ogromnie ekscytujące, jeśli czasami będzie nam dane przeżyć coś równie emocjonującego, jak lektura Dziewczyny z sąsiedztwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz