13 października 2012

"Melancholia" Larsa von Triera: dychotomia formy i uczucia

Poniższy tekst pisany był jako praca semestralna, na bloga trafia po kilku drobnych poprawkach i przeróbkach.


     Zabawa konwencją to element nie do przeoczenia w twórczości Larsa von Triera jeśli chodzi o ostatnią dekadę. Duńczyk bierze zazwyczaj na warsztat pewien dobrze ugruntowany w kinematografii schemat i pokazuje nam swoje, zupełnie odmienne nań spojrzenie. Miało to miejsce już w przypadku „Tańcząc w ciemnościach” - radosna, rozśpiewana forma musicalu zderzona została z dramatem tak wzruszającym, że aż budzącym wątpliwości, czy przypadkiem nie należy doszukiwać się kolejnego dna w tej opowieści (czy Trier zakpił z dramatu i przy okazji z płaczących w kinie widzów? - można by było postawić pytanie). Rozpracowując komedię - filmem „Szef wszystkich szefów” - pokazał film „od kuchni”, balansując gdzieś na granicy przewrotnej, humorystycznej komedii qui pro quo, a opowieści o tym, jak taką komedię skonstruować. Kontrowersyjny „Antychryst” przyniósł ryzykowną zabawę horrorem (w tym, modnym w ostatnich latach, krwawym podgatunkiem znanym jako gore), jednocześnie będąc niejako preludium, psychologicznym wstępem do tego, czym uraczył reżyser widzów w swym ostatnim jak dotąd dziele - „Melancholii”. Studium tytułowego stanu, melancholii, a może wręcz depresji, ubrane w ramy filmu katastroficznego, okazało się dziełem niezmiernie bogatym, w którym wątek katastroficzny przeplata się z dramatem stricte psychologicznym, i te dwa, obce niejako elementy (jeden typowo wzięty z kina rozrywkowego, drugi godny naukowej rozprawy, a analizowany od paru wieków i mający swe silne korzenie także w romantyzmie) zderzają się drogą analogii z dialogiem w granicach sztuki - romantycznej, pełnej barw, rozmachu i gwałtownych emocji - i współczesnej, schowanej za sztywną formą, w przejawach nierzadko zupełnie nieoczekiwanych. Warto przyjrzeć się tym dwóm subtelnym filmowym dialogom opozycyjnych stanowisk i podjąć próbę odczytania ich znaczenia w dziele duńskiego reżysera.

      Film rozpoczyna się przepełnionym symboliką, przeestetyzowanym wstępem. Pierwszy kadr to smutna twarz głównej bohaterki „Melancholii”, Justine – twarz zmęczona i zrezygnowana. Współcześnie stan melancholii kojarzony jest z lekkim smutkiem, związanym ze wspomnieniami, swego rodzaju przygnębieniem. Melancholii przedstawionej przez Triera daleko do tak delikatnego, subtelnego stanu. W dawnej medycynie melancholią określano stan, który obecnie psychologia nazywa depresją i to właśnie taka melancholia doskwiera Justine. Bohaterka nieustannie jest w złym nastroju – nawet jej uśmiechy są wymuszone, sztuczne, przepełnione bólem – wydaje się nieludzko zmęczona, niezdolna do jakiegokolwiek wysiłku, senna, zupełnie niezainteresowana tym, co dzieje się wokół niej (a dzieje się wiele, wszak pierwsza część filmu przedstawia jej własne wesele). Określając melancholią chorobę, jaka doskwiera Justine, Trier, jako narrator opowieści, w pewnym sensie obiera stanowisko odpowiednie do archaicznego sposobu diagnozy – emocjonalne, romantyczne. Bardzo romantyczne jest zresztą całe preludium filmu, które nie tylko świetnie wprowadza w jego estetykę, ale i zapowiada to, do czego nieuchronnie ma dojść na ekranie. Pojawia się obraz Breugla - „Myśliwi na śniegu”, który po chwili zaczyna płonąć. Dalej kadry dwóch „tańczących” ze sobą planet – Ziemi i olbrzymiej Melancholii przetasowane są z powolnymi ujęciami przedstawiającymi niemal surrealistyczne wizje, wyjęte wprost ze snu, może nawet koszmaru, wszystkie powiązane – na razie niejasno – z wizją końca świata oglądanego z powierzchni Ziemi. Wśród nich obraz niesamowicie charakterystyczny – Justine w stroju panny młodej, z bukietem konwalii trzymanym na piersi, unosi się na wodzie wśród bogatej roślinności – czytelna parafraza „Ofelii” Johna Everetta Millaisa, brytyjskiego malarza romantycznego. Dotknięta obłędem Ofelia z dramatu Szekspira umiera tonąc powoli w strumieniu, nad którym zrywała kwiaty. Jest w tym tonięciu pewien związek z Justine, która, można by powiedzieć, „umiera za życia”. Melancholia odbiera jej powoli zdolność do normalnego funkcjonowania – Justine nie potrafi się niczym cieszyć, nie potrafi sama o siebie zadbać, ostatecznie nie potrafi samodzielnie zrobić nawet jednego kroku. Kiedy wychodzi z tego stanu, wydaje się zupełnie spokojna, zupełnie pogodzona z losem, nieobecna. To emocjonalna śmierć.
      Melancholia to nie tylko stan głównej bohaterki, ale również planeta, która stanowi zagrożenie dla Ziemi. W pierwszej części filmu niewiele o niej wiadomo. Justine, przed wejściem na wesele, zauważa na niebie gwiazdę odmiennego koloru, pyta o to męża swojej siostry, ten zaś udziela jej odpowiedzi zupełnie niezgodnej z rzeczywistością. W drugiej części filmu, sytuacja się wyjaśnia – do ziemi zbliża się wędrująca przez galaktykę planeta, błękitny olbrzym, któremu nadano imię „Melancholii”. Zdania naukowców są podzielone – oficjalnie planeta ma minąć Ziemię, nie czyniąc jej szkody, funkcjonuje jednak również teoria (nazwana „Tańcem śmierci”), że Melancholia zawróci, by zderzyć się z Ziemią, wchłaniając ją w swą ogromną masę. Claire, siostrze Justine, trudno jest zachować spokój – w pierwszej części ukazana zostaje jako osoba racjonalna, zorganizowana, nie pozbawiona uczuć – wszak martwiąca się o pogrążoną w niezrozumiałym dla otoczenia stanie siostrę – ale zachowująca zimną krew. Kiedy jednak pojawia się Melancholia, grożąca ostateczną zagładą, Claire, żona i matka, panikuje. Nie jest do końca przekonana czy faktycznie jej rodzinie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo – a takie stanowisko przyjmuje jej mąż, zafascynowany niezwykłym astronomicznym zjawiskiem i nie biorącym pod uwagę możliwości ostatecznego końca. Widz wie jednak od początku – już na końcu preludium Trier ukazuje nam fascynujące zderzenie dwóch planet, przy akompaniamencie kulminacyjnego fragmentu preludium do „Tristana i Izoldy” Wagnera. Ciąg dalszy filmu konsekwentnie realizuje przedstawioną na początku wizję.



      Film, w przeciwieństwie do wielu wcześniejszych dzieł reżysera, nierzadko surowych i naturalistycznych, jest dziełem niezwykle estetycznym, nastawionym na piękno pod każdym względem. Jest tu więc powracający fragment kompozycji Wagnera, są fascynujące, uderzające kolorystyką ujęcia natury – ukazywanej w sposób złowrogi (nieco bliski temu, co wcześniej widzieliśmy w „Antychryście”), jest wreszcie niesamowicie wystawne wesele, urządzone w ogromnym, luksusowym domu, otoczonym pięknymi ogrodami i polem golfowym. Zabawa ukazana jest jako wydarzenie niezmiernie eleganckie, pieczołowicie zaplanowane i przygotowane. Mąż Claire, który finansuje wesele, podkreśla zresztą wartość wydarzenia zupełnie wprost. Wszystko wokół kryje w sobie jakieś piękno, jakąś estetyczną wartość, podział zaś wydaje się dość jasny. Justine, melancholiczka nieprzystająca do otaczającego ją świata, pogrążona w świecie swych uczuć, przeżywająca wewnętrzny dramat, stoi tu po stronie romantycznej. To ona jest pogrążoną w obłędzie, tonącą Ofelią. Zbliżająca się do Ziemi wielka błękitna planeta może być „zrozumiana” tylko przez Justine. Tylko ona wie, co zrobić w takiej sytuacji. Melancholia nadchodzi, by zniszczyć wszystko – zgładzić wszelkie życie (w przekonaniu Justine - jedyne we wszechświecie, co również jest znamienne jeśli konsekwentnie utrzymamy analogię pomiędzy melancholią dręczącą Justine i błękitnym olbrzymem), obrócić w nicość planetę, która jest zła i nie zasługuje na to, by żyć dłużej. To samo myśli Justine o sobie – jej emocje, jej depresja wzięły nad nią górę – melancholia przyszła do niej niczym osobisty koniec świata, ostatecznie ucinając jej mękę, zabijając w niej tę dramatyczną romantyczkę. Pozostaje osoba, która to, co teraz ma przyjść dla całej Ziemi, przeżyła już sama. Może wziąć bliskich za ręce i poprowadzić ich ku końcowi. Do swojej emocjonalnej śmierci jest więc Justine reprezentacją uczucia. Dobitnie pokazuje to scena w gabinecie, do którego trafia podczas wesela w trakcie wędrówek po domu. Na półkach porozstawiane są tam albumy z reprodukcjami abstrakcyjnych, konstruktywistycznych dzieł (między innymi „Suprematyzm. Dwuwymiarowy autoportret” Malewicza), skoncentrowanych na formie, zimnych i pozbawionych wszelkich emocji. Justine pod wpływem chwili zaczyna nagle zdejmować albumy i na ich miejsce wstawiać te z reprodukcjami Breugla, Millaisa, czy szwedzkiego malarza Carla Fredrika Hilla. Tym subtelnym zabiegiem Trier demonstruje ogromny bunt przeciwko formie, co ma znaczenie na wielu poziomach. Przekaz dotyczący Justine, jest jasny – nie potrafi ona, jako melancholiczka, wpasować się w formę wystawnego wesela, w formę małżeństwa, w formę roli społecznej, odgrywania której oczekują od niej bliscy. Justine jest opanowana przez emocje, wszelkie ograniczenia nakładane na nią przez świat, nie mają dla niej znaczenia. Dlatego nie ma dla niej żadnej wartości luksus (oddaje mocz na pole golfowe), eleganckie zachowanie (śmiało pije mocny trunek prosto z butelki otoczona gośćmi), nie ma dla niej żadnej normy, której nie mogłaby złamać (można powiedzieć, że wręcz gwałci młodego gościa przyprowadzonego na wesele przez jej pracodawcę). Ale ten gwałtowny bunt przeciw formie ma tu doniosłość o wiele większą, gdyż dotyczy całego filmu. Konwencja filmu katastroficznego nakłada nań pewne ram, które Trier konsekwentnie przełamuje. Znane z mainstreamowych produkcji „końce świata” zazwyczaj nie są tak naprawdę końcami. Opisują Ziemię w zagrożeniu, pokazując jak człowiek się przed tym zagrożeniem broni, albo Ziemię po apokalipsie – ale nigdy apokalipsie totalnej, zawsze jest dla Ziemi i Ziemian jakieś „później”, jakiś, choćby smutny i postapokaliptyczny świat, w którym można próbować dalej wieść życie ludzkie, choć inne, to pod jakimiś względami analogiczne do naszego. W „Melancholii” zagrożenie zostaje zapowiedziane prologiem, by później na długi czas zostać odsunięte na plan dalszy. Tutaj prawdziwym końcem świata jest opowieść o prywatnym końcu świata Justine – o tym, jak zagrożenie zbliża się, nasila, aż w końcu prowadzi do jej zagłady. Prawdziwy koniec całej ludzkiej planety nadchodzi w drugiej części filmu – i jest to opowieść o końcu definitywnym. Tak, jak zapowiada to reżyser w preludium – Melancholia nieubłaganie zbliża się do Ziemi – daje chwilę nadziei mijając ją, a potem wraca, by wchłonąć planetę bezpowrotnie, wraz z całym życiem, jakie na niej istnieje. Nie ma żadnego „później”, Ziemia literalnie przestaje istnieć. Nie ma więc opowieści o bohaterskiej obronie naszego świata – nie ma czego bronić, wobec zagrożenia jesteśmy zupełnie bezsilni. Nie ma też opowieści o zbieraniu ludzkich niedobitków po globalnej zagładzie, gdyż Melancholia swoją rolę odgrywa do końca, nie pozostawiając po Ziemi nic.

      Bezsilność człowieka, wobec absolutnego końca, nie musi zostać oddana przez zastępy wojska strzelającego pociskami nuklearnymi w niewiarygodnie wielką planetę, amerykańskiego prezydenta pocieszającego naród i cały świat z mównicy, tysiące ludzi migrujących w tłoku, by schronić się tam, gdzie jakiś instynkt każe im sądzić, że będą bezpieczniejsi. Nic z tych rzeczy nie zrobi takiego wrażenia na widzu, jak dramat jednej kobiety, która stoi wobec zagrożenia nie do pojęcia dla kogoś, kto chciałby dalej żyć – Claire. Instynkty każą jej zrobić wszystko, co w jej mocy, by jakoś uciec przed nieuchronnym końcem. To ona boi się błękitnego olbrzyma jako pierwsza – nawet gdy żaden „racjonalny” argument nie przemawia za tym, by miało dojść do kolizji ciał niebieskich. To także ona podejmuje zdecydowane kroki, kiedy zauważa, że planeta „wraca”, znów przybliżając się do Ziemi. Rozpoczyna od poszukiwań męża w wielkim domu – niestety okazuje się, że ten dostrzegł powrót planety i przerażony oczywistą konsekwencją, zbyt słaby by stawić czoła ostateczności wspólnie z rodziną (którą, swą wcześniejszą pewnością braku zagrożenia, w jego mniemaniu, zawodzi) – popełnia samobójstwo. Claire zostaje sama z małym synem i z „nieobecną” siostrą; panikuje. Apokalipsa zbliża się nieuchronnie, towarzyszą jej przedziwne zjawiska atmosferyczne, a Claire usiłuje uciec z domu do pobliskiej wioski razem z dzieckiem, namawia też Justine, ale ona jest niewzruszona. Ucieczka nie udaje się (wózek golfowy odmawia posłuszeństwa na moście, który stanowi, jak się wydaje, granicę posesji otaczającej posiadłość: wszystko zdaje się mówić, że nie ma już ucieczki, czy to przed Melancholią, czy nawet z domu do wioski). Claire, choć w panice, wciąż jednak jest niewolniczką formy. Usiłuje „zaplanować” koniec świata. „Chcę byśmy byli razem, kiedy to się stanie. Może na tarasie. Pomóż mi, Justine, chcę to zrobić właściwie” - mówi do siostry. Proponuje wino. Justine wyśmiewa ją. Nagle zupełnie oczywista staje się bezsilność nie tyle wobec końca świata, ale w ogóle wobec sytuacji, do której nie da się dopasować odpowiedniej formy. Bo jak „odpowiednio” doczekać totalnej zagłady? Wszelka forma, wszelkie przyjmowanie i odgrywanie ról – picie wina, śpiewanie (IX symfonii Beethovena, jak ironicznie proponuje Justine) staje się groteskowe, obnażona jest jego sztuczność, zupełna absurdalność. Nagle praktyczne okazuje się to, co związane z uczuciami i empatią. Przecież w trudnej sytuacji znajduje się jeszcze dziecko – nie „skażone” formą, ufne, potrzebujące kogoś, kto do końca powtarzać mu będzie, że wszystko skończy się dobrze. Justine buduje z chłopcem magiczną grotę (bardziej przypominającą szkielet dużego szałasu), w której, jak mówi, bezpiecznie można się schować przed zbliżającą się Melancholią. To w niej, siedząc w trójkę i trzymając się za ręce, Claire, Justine i mały Leo dożywają ostatecznego końca. Przedstawienie dobiega końca, nie ma nic poza krótkim, oślepiającym blaskiem i ogłuszającymi dźwiękami muzyki Wagnera.



      Trier łamie więc formę wielokrotnie – przekreśla ją w sztuce, przekreśla ją w ludzkim zachowaniu, przekreśla ją wreszcie w filmie. Czy wchodzi na kolejny poziom? Jest tu być może przeniesienie rzutujące na całe nasze życie. Założenia wynikające z formy konsekwentnie przełamywane w filmie są jak założenia światopoglądowe, którymi kierujemy się w życiu. „Ubieramy” się w coraz to kolejne formy, budując nasz światopogląd na kolejnych ułatwiających nam funkcjonowanie w świecie założeniach. W sytuacjach granicznych okazują się te formy nieskuteczne, nietrwałe, wręcz iluzoryczne. Melancholia okazuje się siłą przewrotną – niszczącą tych, którzy z nią walczą, pozostawiającą w spokoju tych, którzy się jej poddadzą. Justine uzyskuje spokój dopiero kiedy w zupełności oddaje się stanowi, który odbierał jej siły i motywację do życia. Kiedy przychodzi prawdziwy koniec, Justine może odejść w poczuciu, że nie poddała się formie, nie oddała samej siebie, nie pozwoliła sobie podporządkować się światowi pełnemu fałszu, ludziom odgrywającym konsekwentnie role, które wyznaczały im ścisłe granice. Melancholia pozwala Justine uciec od świata, którego nie chce być częścią, odciąć się od tego, czym gardzi, czego nienawidzi, czego nie może pojąć – jednocześnie żyjąc, nie rozstając się z życiem na Ziemi, którego porzucać nie chce. To, notabene, kolejna dwoistość, jaką dostrzec można w filmie – dwoistość stanu melancholika, który nie pragnie śmierci, jednocześnie wyrzekając się tego, co zwykliśmy rozumieć przez życie.

      W swym dziele Trier pełnymi garściami czerpie z dorobku sztuki. Odważnie zderza popkulturowy schemat pod postacią filmu katastroficznego (formy kojarzącej się zwykle z kinem rozrywkowym, wypełnionym efektami specjalnymi i wartką akcją, niestety często mało treściwym i ocierającym się o kicz) z elementami sztuki romantycznej (i nie tylko), dokładając do tego dramatyczny wątek psychologiczny, wynosząc produkt przemysłu rozrywkowego na poziom sztuki, łamiąc jednak systematycznie wszelkie przyjęte zasady i przepracowując temat w sposób oryginalny i zaskakujący. Wszystko to jak zwykle służy reżyserowi do analizy ludzkiego dramatu, dogłębnego badania ludzkich stanów i emocji, kwestionowania naszych norm i zachowań. Dzieła dopełnia odrobina patosu i baśniowego przedstawienia świata natury, co każe nam spojrzeć na przedstawiony problem poważnie, a wręcz z nutą lęku. Nie otrzymujemy gotowych odpowiedzi, bo nawet do postawienia konkretnych pytań posunąć się musimy sami – Trier dostarcza nam emocjonalnego widowiska, pozostawiając wiele tropów i symboli, przedstawiając w dodatku całą historię z bardzo osobistego punktu widzenia, co nie ułatwia zadania podczas interpretacji. Antynomie na poziomie sztuki, filmu i ludzkich zachowań okazują się być kluczem do zrozumienia „Melancholii”, zaś konflikt pomiędzy formą i uczuciem – podstawowym elementem dramatu, którego, zupełnie nieoczekiwanie, wszyscy stajemy się uczestnikami, gdy tylko ten wykracza poza ciasne granice opowieści o zagładzie. Osobiste cierpienie bohatera, jak i samego reżysera, niepostrzeżenie zaczyna dotyczyć nas wszystkich, stawiając przed problemami i obawami nieuniknionymi i ostatecznymi.



***


Podczas pisania powyższego tekstu niezwykle pomocny był mi artykuł Ludwiki Mastalerz „Melancholie. Rozmowy Larsa z von Trierem” (opublikowany na łamach internetowego czasopisma „Dwutygodnik.com”), którego lekturę serdecznie polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz