19 lipca 2012

Coraz "dalej celu", czyli grzechy białostockiej komunikacji miejskiej

      Białostoczanie, których okoliczności zmuszają do korzystania z miejskich autobusów, wbrew pozorom, mają coraz trudniej. „Wbrew pozorom”, gdyż miasto stara się sprawiać wrażenie jakoby sprawy miały się coraz lepiej, mamiąc nas złudną nowością i technologią, która służy jedynie za przykrywkę do organizacyjnej nieudolności. Czy głosy coraz bardziej sfrustrowanych mieszkańców, którzy w praktyce doświadczają kolejnych problemów z poruszaniem się po mieście, są w ogóle nasłuchiwane przez urzędników? Nie mam pojęcia, ale obserwując co się dzieje, szczerze wątpię.
Zacznijmy od kilku pochwał, coś przecież można pochwalić. Po ulicach Białegostoku jeżdżą już niemal same nowe pojazdy. Autobusy czyste i schludne, gratów w zasadzie już nie uświadczysz. W dodatku najnowsze – niewiele ich, ale już można je zauważyć – posiadają klimatyzację. Po tak wielu latach narzekania – doczekaliśmy się wreszcie, wymówki się skończyły, w upały, w niektórych autobusach nareszcie da się oddychać. Kolejny plus – nareszcie bilety można kupić u kierowcy. Na tym plusy się kończą.
      Trudno mi zdecydować od czego zacząć swoją skargę, zwrócę więc może uwagę na podwyżki, bo to najbardziej oczywiste. Cena jednorazowego biletu w ciągu paru ostatnich lat rosła błyskawicznie, by dogonić (też nie stojącą bynajmniej w miejscu) cenę biletu w Krakowie. Ostatnio miasto królów odnotowało kolejną podwyżkę (bilet jednoprzejazdowy podrożał z 2,80 do 3,20zł) i tylko dlatego istnieje jeszcze jakakolwiek różnica. Przez pewien czas w ogóle jej nie było. Dlaczego zwracam na to uwagę? Czy jest jakiś powód, dla którego mieszkaniec stolicy Podlasia miałby rościć sobie prawa do komunikacji tańszej niż w Krakowie? Zdecydowanie tak, gdyż Krakowianie za cenę, którą płacą, otrzymują wiele ułatwień, na które my nie możemy liczyć. Kupując bilet za 3,20 w drugim co do wielkości mieście Polski, możemy po jego skasowaniu, jechać autobusem lub tramwajem do końca jego kursu. Możemy też jednak w ciągu trzydziestu minut od skasowania, przesiadać dowolną ilość razy, choćby z tramwaju na autobus, gdyż jednorazowy bilet jest jednocześnie biletem czasowym. Jeśli tak się złoży, że by przedostać się z domu do pracy, potrzebujesz skorzystać z dwóch linii, przy czym jedną podróżujesz dłużej, drugą zaś pokonujesz zaledwie, powiedzmy, trzy przystanki – nie ma problemu, miasto nie zainkasuje od Ciebie ponad sześciu złotych, jeśli tylko zdążysz w pół godziny. Jeśli masz obawy, że zajmie Ci to dłużej (np. przesiadka zabierze więcej czasu) – możesz kupić bilet ważny godzinę od skasowania, płacąc 4 złote (a więc również zaoszczędzisz). Ponadto istnieją również bilety piętnastominutowe, kosztujące zaledwie dwa złote (wszystkie ceny biletów ulgowych wynoszą 50% ceny normalnych, ulga jest ta sama) i jeśli nie zatrzymamy się w korku (w których tramwaje stoją raczej rzadko, gorzej z autobusami, ale o to trudno winić mpk), dojedziemy nimi również dość daleko – z doświadczenia wiem, że przydają się najczęściej. Wszystkie bilety czasowe uprawniają do przesiadek (bo tylko wtedy czasowe bilety mają sens i nie są oszustwem w biały dzień). Takie podejście do klienta wydaje mi się o wiele uczciwsze. Komunikacja ma ułatwiać życie mieszkańcom i gościom miasta, a nie zdzierać z nich kasę za każdą najkrótszy przejazd.
      Kolejna sprawa to kupno biletu. W Krakowie istnieją automaty drukujące bilety. Wrzucasz drobne, wybierasz bilet, którego potrzebujesz, pozostaje go potem tylko skasować. Automaty znajdują się w najbardziej ruchliwych miejscach miasta (na przystankach), jak i w pojazdach. Jeśli w pojeździe nie ma automatu – bilet kupimy u kierowcy. Jak sytuacja wygląda w Białymstoku? Jeśli uda Ci się znaleźć sklep, w którym dostaniesz bilety, lepiej kup ich więcej, na zapas. Bo zużyjesz je bardzo szybko (jedziesz gdzieś z przesiadką? - dwa bilety w plecy, choćby podróż trwała kwadrans!), a może się okazać, że nieprędko znajdziesz znów źródło nieszczęsnych biletów. Bo mało kto je sprzedaje. Ostatnio w ciągu dnia, w dzień powszedni, i to wcale nie na obrzeżach miasta, byłem zmuszony pokonywać pieszo odległość równą trzem przystankom, by znaleźć sklep który łaskawie sprzeda mi bilety. W innych sprzedawcy kręcili głowami i twierdzili najczęściej, że sprzedaży biletów nie prowadzą, bądź też sprzedali już wszystko, co mieli. Zresztą samym kierowcom też nierzadko zdarza się biletów nie posiadać. Jeśli ktoś korzysta z biletów normalnych, może się jeszcze ratować kasując dwa ulgowe (to jeszcze jedno ułatwienie, na które czekaliśmy latami, ale wreszcie się doczekaliśmy). Studenci, uczniowie, emeryci – będą jednak w kropce, prawdopodobnie zostając zmuszeni do kasowania biletów bez ulgi, jeśli ulgowych zabraknie. Problem ten ma rozwiązywać możliwość kupna biletu elektronicznego przy pomocy karty miejskiej, bezpośrednio w autobusie. To brzmi bardzo nowocześnie. Ale karta miejska to więcej problemów niż by się komukolwiek wydawało, ponadto nie każdy naprawdę jej potrzebuje (choćby o turystach tu mowa, ale o niektórych białostoczanach pewnie również).
      Studiuję w Krakowie. W te wakacje pracuję w Białymstoku (moim rodzinnym mieście), więc codziennie jeżdżę autobusami, często również w weekendy. Dotąd nie miałem powodu by wyrabiać sobie kartę miejską, teraz pojawiła się taka potrzeba. Złożyłem wniosek i dowiedziałem się, że na kawałek plastiku mam czekać co najmniej dwa tygodnie! Czyli przez dwa tygodnie jestem zmuszony wydawać majątek na dojazdy, korzystając z biletów jednorazowych. Na szczęście dostałem możliwość sprawdzenia przez internet – czy upragniona karta już jest gotowa do odbioru. Po tygodniu mojego peselu nie było jeszcze nawet w bazie. Ostatecznie karta była gotowa do odbioru w ciągu tych dwóch tygodni. Kolejne rozczarowanie czeka mnie przy kupnie biletu. Otóż Białystok doczekał się postępu technologicznego, ale system pozostał ten sam. A więc kupując bilet miesięczny, kupujemy bilet na konkretny miesiąc roku, a nie po prostu na okres trzydziestu dni. Urzędników, którzy kompletnie nie zdają sobie sprawy, że mają skąd czerpać dobre wzorce, informuję, że w Krakowie, kupując bilet na swoją kartę, mogę określić samodzielnie, od jakiego dnia ma być on ważny i licząc od tego konkretnego dnia – mam miesiąc na przejazdy z tym biletem. Kolejne ułatwienie: nie muszę w tym celu lecieć do żadnego okienka, stać w żadnej kolejce. Mogę to zrobić samodzielnie w każdym stacjonarnym automacie biletowym, których w centrum miasta jest mnóstwo! Dobrze chociaż, że w Białymstoku pozostały nam bilety dekadowe, którymi można sobie jakoś „połapać” niepełne miesiące, gdy miesięcznego biletu nie potrzebujemy, aczkolwiek temu rozwiązaniu daleko do ideału.
W Krakowie istnieje jeszcze jedno wspaniałe udogodnienie. Mogę wykupić bilet na jedną linię, który uprawnia mnie oczywiście do podróży tą linią, ale również każdą inną na danym odcinku, który pokrywa się z moją, opłaconą. Wystarczy więc, bym wykupił dużo tańszy bilet na linię numer osiem, by móc dojeżdżać na uczelnię czwórką, trzynastką, czternastką, dwudziestką... bo wszystkie te linie akurat kursują na interesującym mnie, tym samym odcinku. O takich cudach nikt chyba w Białymstoku nawet nie słyszał...
     A skoro już była mowa o karcie miejskiej, mamy tu nieamowitą wręcz instytucję zwaną „logowaniem” do autobusu, który to pomysł zasługuje na nagrodę za głupotę i ignorancję urzędników, którzy nigdy w życiu nie jechali chyba nigdzie autobusem. Powiedzmy, że udało mi się zdobyć upragnioną kartę miejską, kupić odpowiedni bilet. Nie mogę jednak spokojnie, pogrążony w swoich myślach, wygodnie wsiadać do autobusu i jeździć. KAŻDY przejazd związany jest z przyłożeniem karty do czytnika w autobusie – zalogowaniem – który rejestruje mój przejazd, liczy osoby podróżujące danym autobusem. Trudno powiedzieć, czy służy to lepszemu dopasowaniu rozkładu jazdy do potrzeb pasażerów. Jestem przekonany, że istnieją lepsze sposoby na dostosowanie liczny autobusów kursujących na trasie, niż zrzucanie odpowiedzialności na pasażerów, zawracanie im głowy takimi głupotami. Obecne rozwiązanie to wynik lenistwa i organizacyjnej nieudolności. Zresztą jaki mamy tego efekt? Ostatnio zdarzyło mi się w godzinach szczytu, kiedy autobusy jeżdżą najczęściej, siedzieć na przystanku, z którego pasowały mi trzy różne linie i czekać prawie dwadzieścia minut, aż wreszcie któraś z nich przyjedzie. Wszystkie kursują mniej-więcej co piętnaście-dwadzieścia minut. Wszystkie przyjechały razem. Jeden po drugim, niczym sklejone zderzakami. Tyle lat mówi się o tym, że autobusy jeżdżą stadami i rozkłady ułożone są źle, bo nie sposób się z tego powodu przesiąść (jeśli ucieknie Ci autobus – to uciekną Ci wszystkie możliwe, bo najprawdopodobniej jeżdżą razem); widać autobusy to stworzenia bardzo towarzyskie i źle znoszą samotność.
      Zresztą, nadal w sprawie rozkładów – jest to kolejna zmora. Znów powołam się na Kraków. Tam (nie jestem pewien, czy we wszystkich przypadkach, ale zdecydowanie bardzo wielu) pierwszy tramwaj czy autobus danej linii, zarówno w dzień powszedni jak i w święto zawsze zaczyna kursować o tej samej godzinie. Autobusy mogą kursować rzadziej w niedzielę, ale jeśli pierwszy z nich odjeżdża o godzinie piątej piętnaście, to będzie tak bez względu na dzień tygodnia. Jeśli zaś nawet to jest za późno (są ludzie, którzy w weekendy także pracują i muszą dojeżdżać do pracy wcześnie rano) zawsze pozostają nocne autobusy, które łączą kursy dziennych, funkcjonując przez całą noc. Nie kursują często – w dni powszednie co godzinę – ale są alternatywą, jeśli dzienne linie to za mało. W Białymstoku linie nocne są niemal jak legenda – ktoś niby o nich słyszał, znajomy znajomego może nawet jakąś kiedyś jechał – ale ogólnie jest ich mało, nie kursują całą noc i ( to było dla mnie największym zaskoczeniem, gdyż w Krakowie w weekedny autobusów nocnych jest więcej!) nie funkcjonują w niedziele. Czy autobusy nocne w Białymstoku są niepotrzebne, bo w mieście nie ma życia nocnego, czy może życie nocne nie istnieje między innymi dlatego, że nie ma jak się poruszać po mieście? Znów napotykamy na kiepskie wymówki.
      W ciągu ostatnich dwóch tygodni miałem okazję rozmawiać z mnóstwem ludzi, w różnym wieku – każdy miał całą listę zastrzeżeń do funkcjonowania komunikacji miejskiej w Białymstoku. Najczęściej konstatowaliśmy, że nie da się osobom podróżującym autobusami zamydlić oczu nowymi pojazdami, jeśli wszystko poza tą kwestią jest po prostu źle. Liczne podwyżki cen biletów powinny pociągać za sobą wymierne korzyści dla najbardziej zainteresowanych – pasażerów – by wiedzieli oni, za co zmuszeni zostali tyle zapłacić. Pozostaje mieć nadzieję, że głosy niezadowolenia, a wręcz oburzenia, dotrą wreszcie do osób odpowiedzialnych za organizację komunikacji zbiorowej w Białymstoku i z czasem doczekamy się prawdziwych, a nie pozornych ułatwień.

17 lipca 2012

Przeczytajcie, ale nie-róbcie-tego-w-domu, czyli "Dziewczyna z sąsiedztwa"

     Opowieści grozy wszelkiego rodzaju fascynowały mnie przez wiele lat. Wałkując historie autorstwa (najpierw) Mastertona, (później) w dużych ilościach Kinga, a (potem) także innych autorów, miałem okazję przeczytać w życiu całkiem sporo horrorów i thrillerów. Daleko mi, by równać się z maniakami, ale wciąż mogę powiedzieć, że moja wyobraźnia miała sporo okazji by gimnastykować się przy projekcjach różnych okropieństw. W ostatnim czasie jednak o wiele mniej. Przez ostatnie dwa, trzy lata, moja fascynacja grozą osłabła. Niemal zanikła. Sentyment pozostał, jakieś, chyba wręcz wrodzone zainteresowanie również, ale po horrory czy thrillery sięgałem sporadycznie. Gdybym miał wymienić moich faworytów w straszeniu i szokowaniu, pewnie byłoby ich trochę, to nie jest teraz ważne. Trudno mi pamiętać dokładnie chronologię, ale wydaje mi się, że ostatnią książką z kategorii grozy, która powaliła mnie na kolana, były Ruiny Scotta Smitha (disclaimer: jestem po stronie barykady upierającej się, że Cormac McCarthy absolutnie grozy nie tworzy, toteż Droga odpada z zawodów, bez względu na to, jak wspaniałą jest książką). Powieść łatwa w lekturze, napisana porywającym stylem, czytająca się wręcz sama. I tak sugestywna, że nie sposób nie poddać się jej magii. To było kilka ładnych lat temu, więc nawet nie pamiętam już dokładnie, dlaczego tak bardzo na mnie podziałała (w dodatku moje wspomnienia zlewają się z zaledwie niezłą ekranizacją, a to nie pomaga). Ważne, że stanowiła dla mnie bardzo długo jeden z odnośników czym jest dobra powieść,  która, w szerokim tego słowa rozumieniu, straszy.
      Do Dziewczyny z sąsiedztwa Jacka Ketchuma podchodziłem bardzo, bardzo sceptycznie (na niekorzyść działa już choćby sam tytuł, który jest w moim odczuciu po prostu zniechęcający). Nie miałem bladego pojęcia o czym jest książka, ale zdążyłem się nasłuchać mnóstwa entuzjastycznych opinii, na temat zarówno samego dzieła, jak i autora (z którym w praktyce również nie miałem wcześniej styczności). I gdzieś tam sobie ta pozycja czekała, aż dziś sięgnąłem po nią bez żadnego konkretnego powodu. Ot, kolejna krótka książka, którą można szybko odznaczyć jako przeczytaną. Wstęp Kinga, pełen czołobitnych pokłonów przed geniuszem pisarza, spowodował, że nastroszyłem się jeszcze bardziej, pełen niepokoju, że moje spore już w tym momencie oczekiwania zostaną niechybnie zawiedzione. Tymczasem odkąd zacząłem, nie mogłem już przestać czytać, a po jakiejkolwiek przerwie, szybko wracałem z powrotem do lektury.
     Zgódźcie się ze mną lub nie, ale ta książka przeraża jeszcze zanim dzieje się w niej coś naprawdę przerażającego. (Choć, po prawdzie, myślę, że ma w tym też swój skromny udział uparte spojlerowanie Kinga we wstępie – jeśli ktoś nie czytał książki, a czyta te słowa – niech pomija ten przeklęty wstęp i od razu zabiera się za treść! Reszty tego tekstu też czytać nie radzę, bo choć postaram się nic ważnego nie zdradzić, to nie ręczę za siebie, a książkę po prostu najlepiej czytać w głębokiej nieświadomości tego, o czym ma opowiedzieć) Rosnące napięcie, rosnące uczucie, że za chwilę zacznie dziać się coś złego i fakt, że to przeświadczenie sprawdza się za każdym razem – są jak silnik napędzający lekturę. Po tekście biegnie się wzrokiem szybciej i szybciej, chcąc niemal przeskakiwać na kolejne strony i natychmiast żałując każdego kolejnego przeczytanego słowa. Nie pamiętam kiedy ostatnio, czytając coś, czułem się tak źle, a jednocześnie tak entuzjastycznie mknąłem dalej w tekst. Być może to ta pierwszoosobowa perspektywa była tak bardzo winna rosnącemu uczuciu obrzydzenia do samego siebie, poczucia winy, które czytając współodczuwałem z głównym bohaterem (czy, w pewnych momentach za niego). Powieść ta jest wprost okropna, wywołując w czytelniku niesamowity psychiczny dyskomfort. Nierzadko podczas lektury najróżniejszych opowieści miewam nieprzyjemne wrażenie, że magiczna otoczka wykreowana przez narrację jest zupełnie efemeryczna, że choćby drobne odwrócenie uwagi obudzi we mnie dystans i sprawi, iż na całą akcję, w której rozpaczliwie staram się zatonąć, szlag trafi, przywracając mnie do nudnej rzeczywistości. W przypadku lektury Dziewczyny z sąsiedztwa nawet powtarzanie sobie, że to tylko książka, że to tylko nieprawdziwi bohaterowie i literacka fikcja, nie było w stanie skutecznie przełamać burzy emocji wywołanych kolejnymi wydarzeniami. Już dawno tak prawdziwie nie wściekłem się nad książką. Dawno tak prawdziwie nie współczułem. Dawno nie trząsłem się z nerwów i bezsilności, przebiegając zachłannie wzrokiem kolejne akapity, zdążające ku coraz to straszniejszym, a dramatycznie nieuniknionym wydarzeniom. Bez względu na wszystko, ciężar bezlitosnego fatum, matnia w jaką uwikłane zostały ofiary, udzieliły mi się, były żywe, namacalne i nie pozostało mi nic innego, jak towarzyszyć postaciom w tym koszmarze, uchylając się instynktownie przed kolejnymi ciosami.
     Nie, nie czułem się przygotowany na aż tak intensywne przeżycie. Powieść Ketchuma zaskoczyła mnie zupełnie i wykorzystując sytuację, rozłożyła na łopatki. Wspomnienie czytanego zaledwie wczoraj Fight Club'u wydaje się przy niej wręcz blade, przynajmniej na razie, kiedy wciąż jestem pod wrażeniem. Zazwyczaj zostawiłbym sobie ocenę na później, spojrzał chłodnym okiem, wskazał palcem, co podobało mi się najbardziej, a co raczej budzi moje wątpliwości. Ale Dziewczyna z sąsiedztwa pokazała mi poniekąd, jak wielki błąd bym popełnił. Zgnuśniałem już widocznie, trzymając się z daleka od grozy. Thrillerów, horrorów, szokujących, przerażających opowieści nie czyta się, by potem analizować je w ten sposób. Tu liczą się czyste emocje. Tu liczy się policzek wymierzony z zaskoczenia, kopniak w brzuch, którego zupełnie się nie spodziewasz. Powieść Ketchuma zapewniła mi dawkę emocji, jakiej nie spodziewałem się po niej zupełnie, jakiej nawet nie oczekiwałem. Dostałem za swoje.
      Rutyna i znudzenie to najgorsze co może się przytrafić, bo odbiera wszelką motywację. Na półkach mam mnóstwo nieprzeczytanych jeszcze książek, z których wiele to opowieści grozy. Różne, od zupełnie niedorzecznych i wyssanych z palca fantazji, po zupełnie prawdopodobne, jeśli wręcz nie oparte na prawdziwych wydarzeniach, historie (a taką właśnie stanowi Dziewczyna z sąsiedztwa). W przypadku tych ostatnich nie można się nawet umówić z autorem, że to tylko fikcja. To nie zadziała, a przynajmniej nie tak skutecznie, jak byśmy sobie tego często życzyli. I dlatego mogą one być okazją do intensywnego przeżycia, o które przecież (nie oszukujmy się) najbardziej nam chodzi. Być może nie będzie ono tak niesamowicie intensywne, jeśli zabraknie efektu zaskoczenia (którego zbawiennych skutków mogłem dziś doświadczyć). Pozostaje liczyć na to, że autor zrobi wszystko, co w jego mocy, by jakoś ten efekt osiągnąć. My możemy mu w tym pomóc, obdarzając go odrobiną zaufania i bez szczególnej podejrzliwości wskakując na głęboką wodę opowieści. Bez asekuracji w postaci czytania uprzednio opisów i recenzji. Takie ryzyko jest ogromnie ekscytujące, jeśli czasami będzie nam dane przeżyć coś równie emocjonującego, jak lektura Dziewczyny z sąsiedztwa.

8 lipca 2012

Pięć powodów, dla których lepiej być fanem artystów i zespołów, którzy już nie istnieją

Dobry artysta to martwy artysta.

#1 Wszystko ma swój kres albo spoczywaj w pokoju
Na dwa sposoby. Ulubiony zespół, którego muzyka jest dla nas jak powietrze, kiedyś w końcu przestanie grać. Artyści starzeją się, umierają, mają swoje humory. A co gorsza – kres mają też ich kreatywne zdolności. W związku z tym słuchając zespołu, który już swojego kresu doczekał, nie musimy się obawiać, że przyjdzie nam przeżywać bolesne godzenie się ze świadomością, iż już nigdy nie zobaczymy swoich idoli na żywo. Że już nic nie na grają, nie wydadzą. Ich już po prostu nie ma. Albo robią coś innego, co nas nie interesuje. Stajemy przed faktem dokonanym, żadnego łudzenia się, że będzie miał miejsce objazdowy cyrk w formie reunion tour. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nikt nie posunie się do żadnej ekshumacji.

#2 Powroty bywają bolesne albo dla-pewności-poćwiartuj-przed-pochowaniem
Dlatego właśnie martwi artyści lepsi są od żywych artystów, którzy rozwiązali swoje kapele. Powrót na scenę po latach może okazać się bolesny. Zamiast zwinnego, młodego i charyzmatycznego lidera na estradzie może się pojawić gruby, zasapany i spocony facet przeżywający kryzys wieku średniego, albo jeszcze gorzej - osiwiały już i z rozchwianym głosem, posiłkujący się nieporadnymi okrzykami i wyręczający w śpiewaniu publiką; bądź – nie wiem co jest bardziej uwłaczające – bezczelnie odwołujący się do brzydkich sztuczek z playbackiem. Taki powrót może nie jest aż tak bolesny dla gasnącej gwiazdy (jakkolwiek trudno mi w to uwierzyć), ale z pewnością może okazać się nie do przeżycia dla fanów. A wydawanie nowego, gównianego albumu po latach nieobecności na scenie? Albo uzupełnianie składu, z którego ktoś się wykruszył, nowymi muzykami, choć wszyscy wiedzą, że starzy są nie do zastąpienia (to się tyczy szczególnie wokalistów)? Tego nie sposób znieść z zimną krwią, nóż sam się w kieszeni otwiera.

#3 Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść albo wielki kryzys
Niektórzy nie zdają sobie zupełnie, ale to zupełnie sprawy, kiedy powinni skończyć. I ciągną farsę w nieskończoność. Nie jest przyjemnie usłyszeć muzyka, do którego żywiło się jakiś szacunek, nagrywającego gnioty, staczającego się po równi pochyłej w kierunku zupełnego dna nieuchronnego kiczu i tandetnych rymów. Zawsze można mieć jeszcze nadzieję, że to kryzys, że to minie. Zwykle okazuje się to być wiarą bardzo naiwną.

#4 Nie ma nic gorszego, niż rozczarowanie albo bliskie spotkania trzeciego stopnia
Jeśli słuchasz muzyki z pewnym zaangażowaniem, trudno jest, nawet zupełnie nieświadomie, nie nabyć jakiejś więzi z artystą. Doceniając jego dzieło zwykle dobrodusznie zakładamy, że musi on być człowiekiem przynajmniej pod jakimś względem nam bliskim. Idąc na koncert, możemy zetknąć się z tą osobą oko w oko. Często mamy możliwość zamienić z nim nawet kilka słów. Nie należy do przyjemnych odkrycie, że nasz idol na scenie wypada blado, ma zadatki na attention whore, czy jest, mówiąc wprost, aroganckim, cynicznym sukinsynem.
No dobra, to ostatnie czasami potrafi być całkiem zabawne.

#5 Zostawcie Titanica, albo jestem legendą
Martwi artyści stają się legendami. Nieistniejące od lat zespoły zyskują miano kultowych. Choćbyś słuchał nie wiem jak świetnego zespołu, dającego kapitalne koncerty i cieszącego się aktualnie wielką popularnością, i tak jestem od ciebie lepszy, bo słucham Queen i Beatlesów. Czysta zajebistość martywych od paru dekad Lennonów i Mercurych zawsze będzie świecić znacznie jaśniej niż cała armia dopiero pracujących na swe legendy współczesnych artystów. Deal with it.