26 marca 2012

The Mars Volta - Noctourniquet [2012]

Lista utworów:
1. The Whip Hand
2. Aegis
3. Dyslexicon
4. Empty Vessels Make the Loudest Sound
5. The Malkin Jewel
6. Lapochka
7. In Absentia
8. Imago
9. Molochwalker
10. Trinkets Pale of Moon
11. Vedamalady
12. Noctourniquet
13. Zed and Two Naughts






     W jednym z wywiadów udzielonych z okazji premiery poprzedniego albumu (zatytułowanego Octahedron), Omar Rodríguez-López przyznał otwarcie – ma świadomość, że płyta diametralnie różna od poprzedniczek może spowodować rozczarowanie starych fanów. Jest też jednak szansą na zainteresowanie zespołem nowych słuchaczy. Od razu zapowiedział, że nie zamierza zaprzestawać eksperymentów (rotację fanów uznał wręcz za zabawną) i kolejna płyta znów będzie zaskoczeniem – dla jednym miłym, dla innych pewnie mniej. Długo trzeba było czekać, by przekonać się, co nowego zaproponuje The Mars Volta na swoim szóstym longplayu, wszak trzy lata to szmat czasu w przypadku zespołu, który przyzwyczaił swoich fanów do wypuszczania zupełnie nowego nagrania średnio co półtora roku. Już na wstępie można stwierdzić jedno: Noctourniquet jest uczciwym wynagrodzeniem tego oczekiwania.
     „Future punk”, „prostsza wersja tego, co robili wcześniej”, „drastyczne zmiany brzmienia” – wszystkie te określenia, rzucane przez muzyków, w jakimś sensie pasują do premierowego nagrania. Muzyka zawarta na Noctourniquet jest tak energetyczna, jak tylko w wykonaniu Mars Volty być potrafi. Kompozycje rzeczywiście są uproszczone – prawie wszystkie kompozycje oparte zostały o piosenkowy schemat przeplatający zwrotki i refreny (to stwierdzenie może brzmi nieco dziwnie w recenzji albumu Mars Volty, ale wbrew pozorom nie jest to żadne novum, wielokrotnie zdarzało im się to już wcześniej). I wreszcie brzmienie – jeśli ktoś obawiał się, że zespół podąży łagodną ścieżką obraną na Octahedron – był w błędzie, gdyż The Mars Volta nie obiera żadnych ścieżek na dłużej niż jeden album. Już w pierwszym utworze na płycie zostajemy bez ogródek poinformowani co jest obecnym elementem definiującym brzmienie zespołu – syntezatory. I choć nie zbliża to zawartości albumu do muzyki elektronicznej nawet odrobinę, niejednego słuchacza z pewnością zakłuje w uszy.
     Utwory są dość krótkie (tylko jeden przekracza siedem minut). Otwierający album połamany The Whip Hand poza bzyczącymi, powiedziałbym „agresywnymi” syntezatorami, na których oparto refreny, ma też do zaoferowania wyskrzeczaną na końcu rymowankę. Nieco bardziej melodyjnie jest w Aegis, ale radość nie potrwa długo, gdyż już chwilę później zostajemy zmieceni bardzo głośnym, napakowanym syntezatorami budującymi tło i hałaśliwymi gitarami Dyslexicon. Kto zniósł The Bedlam in Goliath, zniesie i to, ale potrzeba chwili, by oswoić się z tak nieprzystępną ścianą dźwięku. Chwilę oddechu przynosi Empty Vessels Makes The Loudest Sound, choć refreny z szybką perkusją i gitarowym szumem w tle do najcichszych nie należą. The Mankin Jewel – pierwszy singiel – to kolejna innowacja – w taki sposób chyba jeszcze Cedric Bixler-Zavala nie śpiewał. Wymruczane zwrotki kontrastują z wykrzyczanymi refrenami, a wszystko to w tym charakterystycznym, powolnym rytmie. Siła wyrazu budzi moje skojarzenia z Agadez, nawet jeśli metoda osiągnięcia tego efektu nieco się różni.
     Małym rozczarowaniem jest dla mnie Lapochka – powtarzanej frazy „How long must I wait” i banalnej melodii nie jest w stanie dostatecznie wynagrodzić nieco ciekawsze zakończenie, zresztą ciekawsze głównie ze względu na bębniarza (za zestawem po raz pierwszy zasiadł Deantoni Parks) , który po monotonnym, prostym graniu jakby budzi się dopiero pod koniec. Syntezatory, w kontekście ich obecności na całej płycie, również nie potrafią tu niczego urozmaicić.
     Tak dochodzimy do najdłuższej kompozycji zatytułowanej In Absentia. Muszę jednak zgasić entuzjazm tych, którzy spodziewają się wielowątkowego arcydzieła w tylu Tetragrammaton czy Cavalettas. Zespół podąża tu raczej w quasi-ambientowe eksperymenty, bardziej przypominające o brzmieniach znanych z Frances The Mute. Nie znaczy to jednak, że utwór jest rozwlekły czy wyciszony – został, jak na Mars Voltę przystało, gruntownie przeprodukowany, chyba żadna partia nie uchowała się bez udziwnienia w postaci jakiegoś wymyślnego efektu, wszystko to zlewa się w dość oniryczną (w standardach Mars Volty oczywiście) całość, zakończoną nieco bardziej przejrzystą i melodyjną puentą. Z pewnością jest to najdziwniejszy fragment albumu. Kolejny utwór – Imago – mógłby wręcz pretendować do miana ballady, lecz przyozdobiono go paradą głośnych zgrzytów, przez co stracił nieco na spokoju – szczęśliwie, nie na uroku. Najkrótszy na płycie (zaledwie 3,5 minuty) Molochwalker to z kolei godny następca Cotopaxi – zwarty, głośny i przebojowy. Zgodnie z zasadą kontrastu następuje po nim zdecydowanie najdelikatniejszy z całego krążka Trinkets Pale of Moon – najdelikatniejszy, aczkolwiek i jemu oberwało się nieco elektroniką (co w opinii wielu z pewnością uratuje go przed zaszufladkowaniem jako tego „smędzącego”). Tak melodyjnie będzie już do końca. Vademalady może się pochwalić bardzo ładną linią wokalu, a także niezwykle zgodną współpracą gitary klasycznej i (a jakże) syntezatorów, uwagę przyciąga też ciekawy pomysł na perkusję. Noctourniquet wydaje się podsumowywać album (gitary są tu już doprawdy dodatkiem – zgadnijcie do czego), więc moje lekkie zdziwienie budził przez jakiś czas znajdujący się na końcu Zed and Two Naughts – swego rodzaju epilog o szybkim pulsie, pokręconej partii perkusji i przebojowym refrenie. Początkowo kompozycja zdaje się nieco odstawać od reszty albumu, także brzmieniem (nie potrafię dotąd ująć w słowa dlaczego, ale jest inne), z czasem jednak – drogą przyzwyczajenia – trudno by było wyobrazić sobie płytę bez niej, szczególnie, że to bardzo porządny kawałek (inny nie znaczy gorszy, jak mówią).
     Album jest konceptem, choć jak zwykle rozszyfrowanie „co autor miał na myśli” proste nie jest, gdyż teksty Cedrica do łatwych i oczywistych nie należą (co niestety jest raczej powodem żartów, niż szczególnego szacunku względem jego tekściarskich umiejętności). Niemniej, jak już od dawna wiadomo, koncepty Mars Volcie służą, bo zdaje się, że w parze z nimi idzie spójność całości. Mimo mnóstwa kontrastów i dziwactwa niektórych pomysłów, całość zdaje się być przemyślana i choć album ma swój jeden słabszy punkt (naturalnie mam tu na myśli utwór Lapochka, który mogę zaakceptować, ale polubić mi się chyba nie uda), postrzegany holistycznie prezentuje się jako naprawdę wyrównany i dopracowany. Syntezatory (powinienem przeliczyć ile razy użyłem tego słowa?) zajęły w całości ważne miejsce, zastępując często partie dotąd powierzane gitarom, ale ponieważ nie wypadły tandetnie, jak to się często zdarza w takich przypadkach - brzmienie tylko na tym zyskało, stało się bardziej urozmaicone.
     Muzyka zawarta na Noctourniquet jest inna niż to, co dotąd prezentował zespół, a jednak wciąż utrzymuje się w ich niepowtarzalnym stylu, który nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Album wypełniają najróżniejsze emocje, zaś synteza stylistyczna – od psychodelii, przez progresywnego rocka aż do rytmów pobrzmiewających muzyką latynoamerykańską – jest jeszcze ściślejsza. Zagorzali fani, znający twórczość Omara i Cedrika, zapewne nie przeżyją szoku, słysząc co panowie tym razem wysmażyli, ale przypuszczam, iż wielu z nich przyzna, że zostali przyjemnie zaskoczeni. Noctourniquet przyciąga uwagę na długie godziny, zachęcając by słuchać go wciąż od nowa i oferując mnóstwo intrygującej, muzycznej treści, a to zawsze jest ogromna zaleta. Nawet jeśli nie nazwałbym albumu najlepszym w dyskografii zespołu (chciałbym tu zaznaczyć, że bardzo lubię wszystkie i ustalenie jakiegoś „rankingu” wydaje mi się zadaniem karkołomnym, wobec czego wpasowanie się w ten zbiór już jest ogromną pochwałą), wciąż uważam, że jest to dzieło naprawdę znakomite, intrygujące i ekscytujące, które niewątpliwie będzie jedną z najważniejszych i najciekawszych premier tego roku.

2 komentarze:

  1. Przyznaję stwierdzam, że zostałam przyjemnie zaskoczona uroczym językiem autora i przyznaję stwierdzam, że zostałam przyjemnie utwierdzona w opinii, że nie da rady tego słuchać:P

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna recenzja, aczkolwiek moim zdaniem Lapochka jest bardzo fajnym utworem i stanowi przyjemne przejście pomiędzy ścianą dźwięku na końcu Malkin Jewel i industrialnym, dość hałaśliwym początkiem In absentia. Jeżeli chodzi o płytę jako całość, to dla mnie 2 najlepszy album TMV, oczywiście po Frances the Mute. Brawo, oby tak dalej!

    PPI

    OdpowiedzUsuń