18 kwietnia 2012

Muse - Showbiz [1999]

Lista utworów:
1. Sunburn
2. Muscle Museum
3. Fillip
4. Falling Down
5. Cave
6. Showbiz
7. Unintended
8. Uno
9. Sober
10. Escape
11. Overdue
12. Hate This and I'll Love You







     W 1999 roku, gdy premierę miał debiutancki album brytyjskiego Muse, wbrew temu, czego moglibyśmy spodziewać się dziś, nie zebrał on wyjątkowo entuzjastycznych opinii. Pojawiały się wprawdzie pozytywne oceny, ale dużo było też zarzutów. Jednakże z perspektywy kilkunastu lat, które przyniosły cztery następne wydawnictwa – Showbiz trudno już jest postrzegać w ten sam sposób. Wiele elementów, które z upodobaniem sam skrytykowałbym, gdybym nie usłyszał nigdy Origin of Symmetry albo Absolution, dziś, przy odrobinie dystansu, skłonny jestem uznać za zalety. Jak to się dzieje, że album nabiera wartości wraz z czasem i następującymi po nim kolejnymi dziełami? Przyjrzyjmy się przez chwilę...
     Zaczyna się bardzo charakterystycznie – delikatnymi, szybkimi dźwiękami fortepianu – instrumentu bardzo charakterystycznego dla Muse. Krótka, snująca się zwrotka i cięższy, gitarowy refren – Sunburn może służyć stylowi Muse w początkach działalności za wizytówkę. Po wyjęczanym z bólem refrenie słychać delikatne, drobne, wysokie dźwięki gitary – znów z fortepianem. Sporo w tym finezji, a co bardziej spostrzegawczy słuchacz takimi drobiazgami może zostać kupiony już od pierwszego kontaktu z muzyką. Z drugiej strony na pierwszy plan, także ponad przesterowanymi gitarami, wybija się jęczący Matthew Bellamy. Jeśli nawet jakimś cudem ktoś go przeoczył, nie uda mu się to przy pozycji drugiej – Muscle Museum.
     Utwór podporządkowany jest pulsowi wygranemu przez basowe kwarty, kwinty i pasaże. Do tego dołącza się niemal słowiańsko brzmiąca, gitarowa zagrywka w tercjach – kiczowaty banał, który jest jednak niesamowicie charakterystyczny i natrętnie atakuje uwagę słuchacza, więc ostatecznie nie sposób o nim zapomnieć. Nieco płaczliwe zwrotki, jak w poprzednim utworze, znów zostały poprowadzone spokojnie, by rozwinąć się w rozpaczliwy, wyśpiewany łamiącym się głosem refren, niezawodnie wpadający w ucho, wbijający się w mózg i zostający tam na wieki. Dodać do tego należy prosty, ale pełen cierpienia tekst i zawodzącą na końcu gitarę w ramach ponurej karykatury obowiązkowej solówki. Tak oto z kiczu, tandety i banału Muse tworzy coś wielkiego.
     Kluczem do tej płyty jest słowo „przerysowany”. Jeśli coś ma być radosne, to niech będzie bezczelnie podbite radosną melodią basu, jak w Fillip. Jeśli coś ma zostać wymiauczane, to nawet brzmienie użytych w teście słów temu sprzyja – tak, mowa o refrenie. Po pierwszym następuje kolejna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę: zwolnienie z pejzażem fortepianowych pasaży w tle – takie i podobne rozwiązania będą się pojawiały na kolejnych płytach Muse bardzo często. Definiowanie stylu w toku, chciałoby się powiedzieć.
     Falling Down przynosi kolejny charakterystyczny element – falset. To powolny, spokojny utwór, ale z bluesowym zacięciem i koncertowo zbudowanym napięciem. Można początkowo nie zauważyć, ale fortepian znów odgrywa tu ważną rolę. A Bellamy nawet ma okazję by sobie wrzasnąć. Z kolei Cave to powrót do dość zwyczajnego, rockowego grania, ale wciąż utrzymanego w przepełnionym pompatycznym dramatyzmem stylu. Pretensjonalność osiąga swoje apogeum w Showbiz. Osobiście nie lubię tego utworu – tutaj wszelkie przerysowanie i zawodzenie wyszło kiepsko, utwór zamiast wciągać, raczej odpycha, powinien być hipnotyzujący, a tymczasem wydaje się koślawy i ciężkostrawny. Dobrze, że zaraz po nim dostajemy smutnawą, akustyczną piosenkę – Unintended – z naiwnym tekstem i chwytliwą melodią. Sporo przestrzeni by odetchnąć, co bardzo przydaje się przed dusznym, mrocznym Uno, utrzymanym w klimacie rockowego quasi-tanga. Bardzo wyrazisty utwór, choć trudno mi znaleźć jakichś jego następców na kolejnych albumach – ten kierunek Muse najwyraźniej zarzucił.
     Niczym żart wypada kolejny numer, Sober, z luzackim refrenem i takoż niefrasobliwą zwrotką. Zarówno w nim, jak i w kolejnym, Escape, można odnaleźć trochę wokalnych popisów – melodie są raczej proste, ale Bellamy ma okazję by śpiewać dość wysoko. Z różnym skutkiem, aczkolwiek jego chwiejący się czasami i łamiący głos to przecież również element charakterystycznego stylu zespołu. W Overdue kryje się kolejna ciekawostka – utwór o niemal popowej prostocie może się pochwalić refrenem z nietypowym metrum 6/4. Miłe urozmaicenie.
     Zakończenie płyty pod postacią Hate this and I’ll Love You to ostatni ważny element, gdyż powtarza się na kolejnych albumach – finał jest ekstremalnie patetyczny, rozwleczony, długi i... nudny. Przypadłość dość smutna, ale do takich nieciekawych i nieudanych finałów Muse ma tendencję, którą złamał dotąd tylko raz (nadzwyczaj żywym utworem Knights of Cydonia). Zapewne i one mają swoich zwolenników, ja w każdym razie do nich nie należę.
     Showbiz nie jest albumem szczególnie spójnym – to zbiór piosenek, często kontrastujących ze sobą, choć utrzymanych w jednym, charakterystycznym stylu. Album ten zdefiniował brzmienie zespołu na długi czas, aczkolwiek nie ustrzegł się rażących błędów – najbardziej oczywistym z nich jest brzmienie gitar, które na przesterach są schowane za resztą partii i wypadają blado, czasami tylko ostro atakując na pierwszym planie – kontrast ten wypada niekorzystnie i trudno uwierzyć, by był zamierzony. Muse na swoim debiutanckim krążku udaje się jednak osiągnąć efekt wcale niełatwy – przesadę w wielu kategoriach, o których była już mowa, obrócić w zaletę, tworząc coś unikatowego i wartościowego. Na albumie przeważają kompozycje z pomysłami, każda ma do zaoferowania coś, choćby drobiazg, co wyróżnia ją spośród reszty, a wszystkie łączy fakt, iż zespół zwyczajnie ma tupet zagrać je bezkompromisowo. Stąd patos, groteskowe cierpienie, zawodzenie i wszelkie zgrzyty - nie każdemu musi się to podobać, ale zdecydowanie jest to pewien pomysł, który tworzy zjawisko oryginalne i przekonujące.
     Ta wyjątkowość była wielką wartością, z którą Muse miał ogromną szansę szybko stać się zespołem bardzo popularnym – i tak też potoczyły się losy zespołu. Orygin of Symmetry przyniosło spójniejszą wizję tego, co brytyjskie trio zaprezentowało już na debiucie, potem zaś zauważalny zaczął być rozwój i poszukiwania, które niekoniecznie wyszły grupie na dobre. Ogromna popularność najwyraźniej zniechęciła zespół do korzystania z pełnego zgrzytów i sprzężeń brzmienia, na rzecz czystszego, wzbogaconego elektroniką, co na ogół nie wypada źle, ale wciąż nieodżałowana pozostaje w tej sytuacji utrata pierwotnej oryginalności. W chwili gdy piszę te słowa, zespół pracuje nad szóstym albumem – pozostaje mieć nadzieję, że nie zapomnieli doszczętnie o swoich początkach i będzie nam dane usłyszeć jeszcze ich bardziej rozkrzyczaną, łobuzerską stronę.